Bez kategorii

Pożyczkodawca hipoteczny ostatniej szansy

Posted by Maciej Bitner on maj 18, 2009
Bez kategorii / No Comments

Kryzysem finansowym w USA stosunkowo najmniej dotknięte zostały osoby starające się o nowe kredyty hipoteczne. Choć warunki ich przyznawania są bardziej restrykcyjne niż za czasów szaleństwa subprime, całkowita liczba udzielonych kredytów od początku 2008 roku wzrosła o ponad 5%.

Nie mały udział w tym wzroście miały pożyczki ubezpieczone przez Federal Housing Admininstration. Organizacja ta, założona w 1934 roku, w celu upowszechnienia własności nieruchomości wśród osób o niewysokich dochodach, do tej pory nie dotknięta była problemem toksycznych aktywów. Odsetek niepracujących pożyczek udzielonych przy wsparciu FHA był od  jej założenia niski, a instytucja ta w ciągu 75 lat swojego istnienia nigdy nie prosiła rządu o pomoc, a nawet zasilała budżet i to niekoniecznie drobnymi kwotami.

            Gdy w latach 2004-2007 banki prześcigały się w oferowaniu pożyczek subprime, FHA została jednak niemal całkowicie wyparta przez sektor prywatny. W 2006 roku jej udział w rynku nowych kredytów hipotecznych wynosił 2% i zaczęto mówić o jej likwidacji. Plan ten,  jak często w takich wypadkach bywa, nie powiódł się. Zamiast tego rozpoczęto program odzyskiwania udziału w rynku. Kryzys przyszedł jak na zawołanie i znakomicie dopomógł w jego realizacji.

            Liczba dealerów FHA wzrosła w ciągu ostatniego roku trzykrotnie, między innymi na skutek tego, że obecnie tylko dzięki pomocy FHA można udzielić kredytu przy 3,5% wkładu własnego (w sektorze prywatnym jest to minimum 10%). Do tego Kongres w lecie zeszłego roku podniósł dwukrotnie maksymalną sumę ubezpieczenia pożyczki do ponad 700 tys. dolarów. W efekcie kupujący mogą starać się o znacznie większe domy, a właśnie takie są najbardziej przecenione – chętnych więc nie brakuje. Udział FHA w rynku nowych kredytów hipotecznych wzrósł w ciągu trzech lat do ponad 30%. Wartość ubezpieczonego przez rząd portfela wynosi 562 mld dolarów.

            Niestety są powody sądzić, że całe przedsięwzięcie zbliża się do wielkiej katastrofy. Gwarancje rządowe powodują, że firmy udzielające pożyczek nie mają praktycznie nic do stracenia – wkład własny prawie w całości przeznaczany jest na prowizje dla nich, co oznacza, że nawet niewielki spadek cen nieruchomości po udzieleniu pożyczki powoduje, że wartość hipoteki przekracza wartość domu. Jeśli ponadto (prawie stuprocentowe) ubezpieczenie strat łączy się z obniżeniem wymagań ostrożnościowych lub stosowaniem wymagań zbyt łagodnych w stosunku do obecnej sytuacji, ryzyko straty dla skarbu drastycznie rośnie.

            Zaczyna to już być widać w statystykach. Zagrożone pożyczki stanowią ponad 16% portfela, a całkowicie niepracujące 7,5%. Odsetek kredytobiorców, którzy nie spłacili więcej niż jednej raty wzrósł trzykrotnie. Spadają za to rezerwy agencji – z 6,4% portfela w zeszłym roku do 3% obecnie. Statutowy, minimalny poziom rezerw to 2%, więc jeśli spadkowy trend się utrzyma, to pomoc budżetu będzie konieczna. Jej koszty w ciągu dwóch lat mogą sięgnąć kilkudziesięciu mld dolarów, co przyczyni się do zwiększenia i tak rekordowo wysokiego deficytu USA.

            Do idei samofinansujących się organizacji rządowych należy podchodzić bardzo ostrożnie. Możliwość otrzymania nieograniczonych gwarancji skarbu państwa łatwo da się zamienić na dodatnie przepływy pieniężne i zyski w bilansie. Pozabilansowe zobowiązania z tytułu gwarancji w czasach prosperity mogą jedynie z pozoru wydawać się niegroźne. Problem ten dotyczy oczywiście również podmiotów prywatnych, przede wszystkim firm ubezpieczeniowych. Te jednak dysponują dwoma niedostępnymi agencjom rządowym rozwiązaniami.

            Po pierwsze mogą dywersyfikować swoją działalność tak, by nieprzewidziane straty z tytułu gwarancji nie pozbawiły ich kapitału. Po drugie gdy segment rynku w którym działają staje się zbyt ryzykowny, mogą wycofać się z niego i ulokować kapitał w innym miejscu. Dla FHA zaś gwarantowanie kredytów hipotecznych było racją jej istnienia. Tylko tą drogą mogła rozwijać się i zwiększać zatrudnienie, co niestety przeważnie bywa głównym celem organizacji biurokratycznej.

Tags: ,

ABC księgowości według Goldman Sachs

Posted by Juliusz Jabłecki on kwiecień 18, 2009
Bez kategorii / No Comments

Bloomberg doniósł niedawno, że amerykański bank inwestycyjny Goldman Sachs osiągnął całkiem przyzwoity zysk w pierwszym kwartale 2009 r. Na giełdach powiało (przez chwilę) optymizmem, a niektórzy komentatorzy uznali to nawet za pierwszy przejaw normalizowania się ciężkiej sytuacji. Za optymistycznymi wynikami stoi jednak podejrzana zmiana reguł księgowości. Otóż Goldman zakończył rok fiskalny 30 listopada 2008 r., a począwszy od bieżącego roku zdecydował się przejść na kalendarzowy system raportowania i w związku z tym ogłosił właśnie wyniki za pierwszy kwartał, czyli miesiące styczeń-marzec 2009 r. Problem w tym, że po takiej zamianie osierocony i praktycznie pominięty został miesiąc pośredni – grudzień 2008 r., w którym wyniki były zdecydowanie gorsze: strata przed opodatkowaniem wyniosła aż 1,3 mld dolarów, a strata netto 780 mln dolarów. Oczywiście nie chodzi o to, aby odmieniać tu przez przypadki ulubione przez Jana Rokitę słowo „matactwo”, ani odbierać Goldmanowi chwałę za pokaźne zyski w Q1’09 (które mają pomóc bankowi w spłacie funduszy przyznanych w ramach TARP i zerwaniu się ze smyczy państwowej), ale jednak pewien niesmak pozostaje… 

Tags:

Nadciąga bankowe tsunami

Posted by Maciej Bitner on kwiecień 13, 2009
Bez kategorii / 1 Comment

Tymi słowami zaczyna się wywiad, którego udzielił w czwartek Dziennikowi prezes BZ WBK Mateusz Morawiecki. Warto przyjrzeć się przyczynom czarnego scenariusza dla sektora bankowego, na które wskazuje człowiek stojący na czele jednego z najdynamiczniej rozwijających się polski banków.

Morawiecki mówi o na trzech głównych czynnikach, które spowodują drastyczne pogorszenie wyników sektora bankowego, który w minionym roku wyniósł ok. 15 mld zł. Po pierwsze kłopoty z płynnością, spowodowane światowym kryzysem płynności i deprecjacją złotówki, wymusiły na bankach „wojnę depozytową”, która sprowadziła marżę odsetkową netto w okolice zera. Innym słowy banki prawie wcale nie zarabiają na kredytach, z powodu bardzo wysokiego kosztu pozyskania środków na ich sfinansowanie. Po drugie międzynarodowe instytucje finansowe szacują, że rezerwy na niespłacone kredyty, które będą musiały zostać utworzone w tym roku, wyniosą między 2 a 3 procent księgi kredytów, czyli ok. 12-18 mld zł. Po trzecie ogromnym obciążeniem dla banków stały się transakcje przy obsłudze kredytów walutowych zawierane z bankami zagranicznymi – wedle Morawieckiego będą kosztować one sektor w tym roku od 1 do 1,5 mld zł.

Uszczuplenie kapitałów przyczyni się do dalszego ograniczania akcji kredytowej, ze względu na konieczność utrzymania współczynnika wypłacalności. Mimo że prezes WBK nie dostrzega jeszcze trudności ze spłatą kredytów hipotecznych, wskazuje na inne symptomy pogarszającej się sytuacji – rośnie niespłacone zadłużenie na kartach kredytowych i pojawiają się problemy ze spłatą drobniejszych pożyczek. Wskazuje też, że drastycznie spadł popyt na kredyty inwestycyjne.

Morawiecki nie waha się apelować do rządu o pomoc dla sektora bankowego. Proponuje maksymalne ograniczenia wysokości oprocentowania depozytów, pomoc NBP lub EBC w zakupie franków, obniżenie stopy depozytowej NBP do zera i gwarancje rządowe dla kredytów obrotowych. Wszystko to doraźnie może pomóc sektorowi bankowemu, ale zasieje ziarna pokusy nadużycia, z których wyrośnie kolejny kryzys. Nie trzeba dodawać, że na ewentualnej pomocy skorzystają banki relatywnie najsłabsze i/lub te, które najagresywniej pożyczały w czasie boomu.

Tags: , ,

Kto się (nie) spodziewa inflacji?

Posted by Maciej Bitner on kwiecień 06, 2009
Bez kategorii / 8 komentarzy

Wciąż zastanawiającym się, czy prasa drukarska Fedu wygra z pękającą bańką kredytową (a jest nas pewnie wciąż sporo), polecam dwa wykresy:

Kolory reprezentują odpowiednio: niebieski – M2, czerwony – CPI (oba wzrost rok do roku), zielony – pięcioletnie TIPSy, pomarańczowy – pięcioletnie obligacje amerykańskie.

Zapytają Państwo, cóż to takiego są TIPSy? Pełna nazwa brzmi Treasury Inflation-Protected Securities – są to papiery rządowe, które wypłacają co pół roku kupon uzależniony od inflacji (CPI). Kwotowanie tego instrumentu odpowiada mniej więcej realnej stopie procentowej (z założenia pozbawionej ryzyka). Warto zestawić je z nominalnym oprocentowaniem obligacji na ten sam okres. Im większa różnica między stopą realną, a nominalną, tym większej inflacji spodziewa się rynek.

Co widzimy dla ostatniego półrocza? Różnica oscyluje wokół zera, z czego zdaje się wynikać, że przez najbliższe pięć lat inwestorzy spodziewają się inflacji poniżej jednego procenta.

Inna ciekawa obserwacja z tego samego wykresu. Porównajmy zachowanie się agregatów pieniężnych podczas ostatniej recesji i obecnej. Podaż pieniądza wzrosła w recesyjnym roku 2001 o 10% – tyle samo, co w 2008. Tempo wzrostu cen wtedy znacząco się obniżyło – inflacja przekroczyła 2,5% dopiero w 2003 roku. Zważywszy więc na to, że obecna recesja jest znacznie głębsza, a podaż pieniądza rośnie w podobnym tempie, ceny powinny spaść jeszcze bardziej.

Perspektywa wysokiej inflacji jest więc chyba odleglejsza niż mogłoby się wydawać. W deflację nie wierzą przede wszystkim gracze na rynku złota. Na drugim wykresie widać, jak ostatnio cena złota rozminęła się z oczekiwaną inflacją (otrzymaną jako różnica oprocentowania obligacji nieindeksowanych i indeksowanych CPI). Czyżby na złocie była jednak bańka?

Tags: , ,

Prywatny socjalizm w natarciu

Posted by Mateusz Machaj on marzec 30, 2009
Bez kategorii / No Comments

Jak wiadomo następca Paulsona, Geithner, nie próżnuje i zmodyfikował jego plan. Pisał już o tym Juliusz Jabłecki, polecam jego wpis. Juliusz opisuje schemat jak inwestorzy prywatni mogą mieć pokusę nadużycia, by zaangażować się w ten plan partnerstwa publiczno-prywatnego przy niskim prawdopodobieństwie na to, że skupowane toksyczne aktywa będą kiedyś coś warte.

Tymczasem sprawa wydaje się jeszcze bardziej przemyślana. Otóż wydaje się, że nawet jeśli te papiery są nic nie warte i nawet jeśli wszyscy dobrze o tym wiedzą, to i tak jestem przekonany, że kupcy na te papiery się znajdą. Dlaczego?

Uprośćmy sprawę do jednego banku, powiedzmy Citigroup. Pomoc ma polegać na skupieniu toksycznych aktywów za sumę jednego biliona dolarów. Załóżmy, że dokładnie tyle toksycznych aktywów ma Citi. Załóżmy następnie, że są to takie śmieci, że ich wartość jest dużo poniżej 50% nominalnej wartości, co w rzeczywistości oznacza bankructwo banku i niemożliwość zaspokojenia wierzycieli.

Z pomocą przychodzi jednak Geithner ze swoim planem. Wiadomo, że inwestorzy prywatni mają na tyle oleju w głowie, że nie kupią toksycznych przewartościowanych aktywów, które powinny zostać zdyskontowane kilkukrotnie w stosunku do nominalnej wartości. Tak więc Geithner wymyśla, że inwestorzy będą skupować te śmieci, ale przy asyście Federal Deposit Insurance Company i Skarbu Amerykańskiego (proszę mnie nie pytać jakim cudem FDIC nagle zmienił się w ramię finansowego syndykatu amerykańskiego socjalizmu).

I tak FDIC daje powiedzmy 820 miliardów dolarów, a Geitner w spadku po Paulsonie dorzuca 150 miliardów. Żeby dorównać do pełnego biliona prywatni inwestorzy muszą dać 30 miliardów, czyli ledwie 3% całej sumy.

Dlaczego nawet jeśli te aktywa są warte zero dolarów, to i tak znajdzie się na nie prywatny inwestor chcący je kupić? Ponieważ kupcem tym będzie… sam bank w kłopotach. W naszym przypadku Citigroup. Mechanizm smaczny i zdrowy. Kto nie kupiłby sam od siebie czegoś przewartościowanego, jeśli rząd dawałby na to 97% sumy? Citi zakłada tak zwaną „spółkę specjalnego przeznaczenia”. Jeśli historia mogłaby nas czegokolwiek nauczyć, to niewątpliwie tego, że banki potrafią zakładać sprytnie takie spółki. Wkłada w nią 30 miliardów dolarów. Spółka ta dostaje pomoc ze Skarbu (w ramach TARP) 150 miliardów. FDIC dorzuca w prezencie pożyczkę na 820 miliardów. No i spółka skupuje aktywa od Citi w wysokości jednego biliona dolarów. Bank zostaje oczyszczony z aktywów, a śmieci przechodzą na spółkę. Potem może się ona rozpłynąć zupełnie w powietrzu, a wszelkie straty zostaną przekazane Skarbowi, FDIC, albo Fedowi, kogo to obchodzi, bo w ostatecznym rozrachunku i tak na podatnika.

Jak widać biznes niezwykle opłacalny, to całe „partnerstwo publiczno-prywatne”. Citi w tym scenariuszu zmienia bilionową stratę na ledwie 3% tej wartości. Niezła cena za utrzymanie się przy życiu. Scenariusz ten proszę sobie rozłożyć na przypadek kilku banków, ale co do zasady nic się tu nie zmienia. Jeśli ktoś myśli, że pomoże coś tutaj jakiś „nadzór”, to się grubo myli. Ten proceder nie będzie do skontrolowania w żaden sposób, jeśli rezygnujemy z rynkowej wyceny.

Pieniądze podatnika są po prostu przejmowane przez spryciarzy, którzy potrafią robić pieniądze na keynesizmie i etatyzmie. Całość planu jest wymyślona tylko po to, aby zamydlić oczy i tak zdenerwowanym podatnikom. A szkoda, bo przydałoby się to zrobić wprost i bez skrępowania. Po prostu przelejcie te 970 miliardów na konto banków zamiast budować świat na kłamstwie.

Od początku istnienia tego bloga staramy się powtarzać o co chodzi w tych planach: przejąć jak najwięcej publicznych pieniędzy na ratowanie bankrutów i nieefektywnego systemu. Plany będą zmieniać nazwy, będą się rozszerzać. Zarówno na większą liczbę odbiorców jak również gdy chodzi o sumę pieniędzy. Będą angażowane w nią różne przedstawicielstwa państwa. Bank centralny, Skarb, FDIC i inne. Plany te rzecz jasna nie przyniosą pozytywnych rezultatów. Nie oczekujemy w najbliższym czasie zmian w tym zakresie.

Banki same od siebie będą kupować aktywa?
Welcome to financial socialism. Taki bezsens jest możliwy tylko tu.

Tags: , , ,