Gdy ważą się losy polskiej części pakietu pomocowego dla zagrożonych krajów Europy (czy raczej strefy euro), warto zacząć roztropnie kalkulować szanse straty na tym, nazwijmy to tak dla uproszczenia, biznesie.
Właściwie wszystkie ostatnie doniesienia rynkowe można nazwać bardziej lub mniej umiarkowanie negatywnymi.
Zacznijmy jednak od informacji na pierwszy rzut oka pozytywnej:
Po kilku dniach spadków indeks S&P 500 amerykańskiej giełdy wzrósł o 0,3% w reakcji na informacje o spadku bezrobocia i wyższej produkcji przemysłowej. Jako najważniejszy element komentatorzy wyróżniają silny wzrost FedExu, spółki odpowiedzialnej za usługi transportowe dla wielu gałęzi amerykańskiego przemysłu. Inni zauważają jednak pewne rysy na tym obrazie. Rzecz w tym, że optymistyczne dane odnotowywane na rynku sprzedaży detalicznej nie są skorelowane z danymi o zużyciu paliwa przez ciężarówki przewożące towary (jednym z mierników jest choćby Pulse of Commerce Index). To by sugerowało, że przedsiębiorcy nie tyle kupują więcej towarów wyprodukowanych na terenie USA, co raczej starają się żonglować zawartością magazynów swoich i tych należących do hurtowników. Po Świętach najwyraźniej Amerykanie mogą się spodziewać podwyżek cen i trudności w dostępności towarów.
Giełdy odnotowały te prima facie pozytywne wieści i przyjęły je z dobrodziejstwem inwentarza – podobnie zresztą jak informacje z Europy o rzekomo pozytywnych wynikach ostatniego szczytu, na którym dyskutowano pakiet pomocowy dla strefy euro.
Czas jednak przyjrzeć się bliżej innym, już nie tak porywającym, wieściom.
Przede wszystkim Fitch obniżył ratingi kolejnym bankom: Bank of America Corp., Goldman Sachs Group Inc., Citigroup Inc., Barclays Plc, Credit Suisse Group AG, Deutsche Bank AG, Société Générale i wreszcie BNP Paribas SA. Wcześniej spadek ratingu dotknął m.in. Credit Agricole, bank po uszy utopiony w greckich obligacjach, którego próby refinansowania niektórzy wymieniają jako przyczynę obniżki swapów dolarowych z końca listopada.
Co dla nas najistotniejsze w tej sprawie, to uzasadnienie zmiany ratingu wspomnianych banków. Fitch zastrzega, że przyczyną nie było zagrożenie wypłacalności spółek, lecz „wyzwania dla sektora jako całości”. Zignorujmy cisnące się na usta złośliwe pytanie o to, czy sytuacja kapitałowa tych banków nie zależy od stanu sektora. Zamiast tego zauważmy, że przedstawiciele rynków i rozmaitych instytucji obecnych na rynku nie kryją się ze swoimi ponurymi ocenami przyszłości.
Blackrock przestrzega, że „strefa euro zmierza do całkowicie rozwiniętej postaci recesji, wliczając w to Niemcy i Francję”. Cóż, zważywszy na sytuację Credit Agricole i Société Générale, można powiedzieć, że rating Francji także nie przędzie najlepiej. Czarno widzi przyszłość również szef EBC, Mario Draghi, który w czwartek (15 grudnia) powiedział w Berlinie, że strefie euro może się nie udać ucieczka przed recesją spowodowaną… „pakietami oszczędnościowymi” rządów. (Inna sprawa, że owe „pakiety oszczędnościowe” sprowadzają się głównie do zwiększania podatków i – z rzadka – kosmetycznego operowania na wydatkach.)
W podobnym tonie wypowiedziała się też Christine Lagarde, dyrektor zarządzający IMF: „Nie ma na świecie gospodarki – i to niezależnie od tego, czy chodzi o kraje trzeciego świata, rozwijające się, czy w pełni rozwinięte mocarstwa – które byłyby odporne na skutki nie tyle rozwijającego się, co jak widać wręcz eskalującego kryzysu”.
Twierdzenia te nie są nieuzasadnione, choć ich klasyfikacja nie może być zbyt jednoznaczna. Pamiętajmy, że w tej chwili toczy się polityczna walka o realokowane przywileje i uprawnienia administracji, stąd wiele osób z różnych grup wpływu robi co może, aby nieraz histerycznie podgrzać emocje publiki i różnych mniej znaczących polityków z peryferiów strefy euro.
Dzieje się to przecież w sytuacji, gdy w Ameryce toczą się przesłuchania szefa jednej z największych amerykańskich firm brokerskich, MF Global, która bezprawnie obracała na korzyść samych brokerów środkami klientów, „gubiąc” przy okazji 1,2 miliarda dolarów. Dla sytuacji w Europie ważne jest jednak to, że w aktywach zbankrutowanej MF Global (ósme co do wielkości bankructwo w historii USA) znalazło się 6,3 miliarda długów Włoch, Hiszpanii, Belgii, Portugalii i Irlandii. Ponad połowa to długi samych Włoch.
Rynki w tej chwili cieszą się z „sukcesu” negocjacji państw europejskich w sprawie pakietu pomocowego dla strefy euro. Niewielu komentatorów wspomina jednak głośno o tym, że nowoutworzony Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej (European Financial Stability Facility, EFSF), mający wspierać państwa znajdujące się w trudnej sytuacji, w dużej mierze ma być finansowany przez tych, których będzie wspierał (proszę mi wybaczyć niezręczność językową; posłużyła mi wyłącznie do uwydatnienia absurdalności konstrukcji Europejskiego Funduszu Science-Fiction). Rzecz w tym, że za jedną trzecią bailoutu, który będzie mógł zostać udzielony państwom znajdującym się w tarapatach, zapłacą… Włochy i Hiszpania (patrz rysunek na portalu ZeroHedge). Resztą dorzucą Niemcy, Francja (też przecież w opałach) i gdzieś tam również Polska.
Tyle kreatywna księgowość Europy.
A poza Europą mamy problemy w sektorze produkcji przemysłowej w Chinach, gdzie bańka kredytowa zaczyna pękać już na naszych oczach. Brytyjski The Telegraph przytacza słowa Alberta Edwardsa z Société Générale, twierdzącego, że:
Kraje BRICs padają jak kostki domina [w ang. BRICs are falling like bricks; nieprzetłumaczalna gra słów – przyp. mój], a ich kryzysy mają endogeniczną naturę, są spowodowane przez ich własne cykle koniunkturalne boom-bust. Już teraz w Indiach spada produkcja przemysłowa, co już wkrótce stanie się udziałem Brazylii.
(…) Nic dziwnego, że Chiny narzuciły właśnie cła antydumpingowe na import samochodów General Motors. Myślę, że z dużą dozą pewności można przyjąć, iż Chiny w przyszłym roku zdewaluują juana, ryzykując wojnę handlową.
Dalej w artykule możemy przeczytać, że pomimo dodatniego bilansu handlowego wielkość chińskich rezerw w walutach obcych spada już od trzech miesięcy. Innymi słowy, Chiny krwawią zasobami gotówki, co nie byłoby może aż takie złe dla chińskiej gospodarki, gdyby nie widmo merkantylizmu, którego wyraźnym symptomem są właśnie antydumpingowe cła wymierzone w GM.
Na koniec wspomnijmy o dalekiej Australii, która też wkracza na scenę globalnego kryzysu na dwóch płaszczyznach jednocześnie. Po pierwsze, co oczywiście różnie można interpretować (niekoniecznie w pełni poważnie), regulatorzy australijscy nakazali tamtejszym bankom wykonanie stress-testów na okoliczność upadku gospodarek Europy. Banki mają na to deadline… jednego tygodnia. Po drugie, w Australii pęka właśnie ich własna kredytowa bańka na rynku nieruchomości. Część obserwatorów uważa, że ceny na tym rynku mogą spaść nawet o 50%.
Na zakończenie, dla poprawy samopoczucia po takich hiobowych wieściach polecam Czytelnikom bardzo sympatyczny (i optymistyczny) klip: