FA$t CA$H

Posted by Mateusz Benedyk on listopad 26, 2012
Mateusz Benedyk / 4 komentarze

Zwolennicy austriackiej teorii ekonomii ciągle eksperymentują z różnymi środkami przekazu, chcąc przybliżyć ludziom dorobek intelektualny Misesa, Hayeka et consortium. Jako że nasz blog mocno inspiruje się austriacką teorią cyklu koniunkturalnego, to polecam najnowszą piosenkę poświęconą tej teorii.

Tags: ,

We Frankfurcie się nudzą, więc czytają

Posted by Mateusz Benedyk on listopad 02, 2012
Mateusz Benedyk / No Comments

Europejski Bank Centralny ostatnio nie działa zbyt aktywnie. Co prawda Mario Draghi ogłosił, że w razie potrzeby zacznie skupować hiszpańskie obligacje (o ile oczywiście Hiszpanie obiecają zreformować swoją gospodarkę), ale na razie nic takiego nie ma miejsca — EBC nie przeprowadza żadnych gwałtownych operacji. Ostatnio frankfurcki bank przyznał się, że z planowanych 40 mld euro listów zastawnych udało mu się kupić jedynie papiery warte ok. 16,4 mld euro. Tego typu porażki winne są kształtowi poniższych wykresów — pierwszy obrazuje sumę bilansową EBC (w mln euro), drugi zmiany rok do roku tej samej wielkości.

Widzimy, że po opisywanym na Kryzys Blogu szaleństwie trzyletnich LTRO, EBC raczej nie gromadzi nowych aktywów. Tempo wzrostu bilansu frankfurckiej instytucji spadło z 60% rdr do nędznych 30% (z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia w 2009 r. po silnych interwencjach podczas kryzysu finansowego). Jednocześnie sektor bankowy nie bardzo ma ochotę kreować nowe kredyty, przez co podaż pieniądza rośnie niewiele jak na współczesne standardy (roczny wzrost M1 o 5%, M3 o 2,7% przy praktycznie zerowej dynamice akcji kredytowej dla sektora prywatnego).

Generalnie pracownicy EBC mogą narzekać na nudę (zwłaszcza relatywnie do przełomu 2011 i 2012 r.). Nie dziwi więc, że niektórzy z nich zabrali się do badań i pisania raportów. Najnowszy taki raport poświęcony jest wirtualnym walutom m.in. Bitcoinowi. EBC twierdzi, że na razie Bitcoin nie stanowi ryzyka dla stabilności cen i stabilności systemu finansowego, chociaż jeśli stałby się znacznie bardziej popularny, to mógłby osłabić popyt na pieniądze produkowane przez banki centralne i tym samym utrudniać mierzenie podaży pieniądza i kontrolę stóp procentowych w gospodarce. Jako że płatności w Bitcoinach nie są należycie nadzorowane przez władze, to użytkownicy wirtualnych walut są według EBC narażeni na liczne ryzyka (płynności, kredytowe, prawne). Do tego w Bitcoinach mogą rozliczać się złoczyńcy handlujący substancjami zakazanymi przez państwa dla naszego dobra. Co zaś najważniejsze handlowanie w wirtualnych walutach może podmyć reputację banków centralnych, a reputacja według EBC jest niezwykle ważna.

Nie wiem, czy obawy EBC względem np. Bitcoinów są uzasadnione. Mam nadzieję, że tak, ale nie to jest dla mnie w raporcie najciekawsze. Moją uwagę przykuła ramka na stronach 22-23 poświęcona ekonomicznym korzeniom idei Bitcoina. Według autora (być może autorów, nie znalazłem nigdzie nazwisk autora(ów) raportu) korzenie te tkwią w austriackiej szkole ekonomii. Raport podaje dość ładne streszczenie austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego (choć zaczerpniętą z raczej dość popularnonaukowego dzieła Rothbarda), wspomina o sympatii austriaków dla standardu złota i przywołuje Heyekowską ideę denacjonalizacji pieniądza, czyli pozwolenia każdemu na emitowanie własnej waluty — i niech najlepsza zwycięży.

W raporcie twierdzi się także, że Bitcoin nie jest jednak ideałem austriaków, ponieważ:

 

a) Bitocoiny nie mają żadnej wewnętrznej wartości jak np. złoto, są to tylko bity zapisane na komputerze;

b) system Bitcoinów nie przechodzi testu „Misesowskiego teorematu regresji”, który wyjaśnia, że pieniądz nie jest akceptowany z powodu nakazu rządowego lub z powodu społecznej konwencji, ale ponieważ ma korzenie w towarze reprezentującym już jakąś siłę nabywczą.

 

Moim zdaniem oba zarzuty (wzięte z jakiegoś niezbyt znanego blogu) są nietrafione. Dobra nie mają żadnej wewnętrznej wartości, nawet złoto. Oddajmy najlepiej głos samemu Misesowi

 

Wartość to znaczenie, jakie działający człowiek przypisuje ostatecznym celom. […] Wartość nie należy do istoty rzeczy, nie tkwi w ich wnętrzu. Jest w nas; jest sposobem, w jaki człowiek reaguje na warunki swojego otoczenia. (Ludzkie działanie, tłum. W. Falkowski, Warszawa 2007, s. 81)

 

Co do kwestii drugiej, to Bitcoin nie jest jeszcze pieniądzem — nie jest powszechnie przyjmowanym środkiem wymiany. Jakieś wymiany się z jego pomocą dokonują, lecz do statusu pieniądza jeszcze wiele mu brakuje. Dzisiejsi uczestnicy systemu tej wirtualnej waluty mogą brać w nim udział, chcąc korzystać z usług wymiany, jakie on oferuje. Dzięki istniejącemu kursowi wymiany na dolara czy inne waluty mogą oszacować siłę nabywczą Bitcoina. Skąd ona jednak się wzięła — innymi słowy, po co twórcy i pierwsi użytkownicy Bitcoina chcieli poświęcać czas i rzadkie zasoby na posiadanie tej wirtualnej waluty. Takich powodów mogło być wiele — chęć uczestnictwa w projekcie, który jest ciekawy od strony informatycznej, chęć uczestnictwa w projekcie, który sprzeciwia się państwowemu monopolowi w jakimś zakresie i pozwala na anononimowość względem Wielkiego Brata itp. Choć takie dobra są niematerialne, to dalej są to dobra, które uzyskały później w wymianach swoją cenę rynkową, która pozwoliła z kolei oszacować ich siłę nabywczą. Nie ma tu nic niezgodnego z teorematem regresji.

Bardzo się ucieszyłem, kiedy w raporcie EBC zobaczyłem wzmianki o austriakach i ich teorii pieniądza i cyklu koniunkturalnego. Wydaje się to ciekawy objaw rozprzestrzeniania się solidnej wiedzy ekonomicznej. Mam nadzieję, że w kolejnych miesiącach EBC nadal nie będzie prowadził intensywnej polityki pieniężnej i pracownicy EBC będą mogli oddać się jeszcze bardziej wnikliwej lekturze dzieł Misesa.

Tags: , ,

W końcu sukces EBC

Posted by Mateusz Benedyk on sierpień 05, 2012
Mateusz Benedyk / No Comments

Europejski Bank Centralny w końcu może z czystym sumieniem ogłosić sukces. Chociaż końca kryzysu zadłużenia publicznego w strefie euro nie widać, chociaż kondycja instytucji finansowych ze strefy euro spędza sen z powiek politykom i inwestorom, chociaż gospodarska europejska ciągle pogrążona jest w stagnacji, chociaż od końca 2010 r. stopa inflacji stale plasuje się powyżej dwuprocentowego celu EBC, to i tak frankfurcki bank może być z siebie dumny. Dlaczego? Bo jest przyjazny środowisku — a nawet ma na to odpowiednie papiery.

Na swojej stronie internetowej EBC informuje, że otrzymał:

 

po raz drugi certyfikat zgodności z normą ISO 14001 oraz unijnym systemem ekozarządzania i audytu EMAS; pierwszy certyfikat uzyskał w 2010 r. Jest to wyraz uznania dla długotrwałego dążenia EBC do ciągłej poprawy wyników w dziedzinie ochrony środowiska, obejmującej zwłaszcza zmniejszanie śladu ekologicznego i emisji dwutlenku węgla.

 

Na ten zaszczyt EBC zasłużył sobie:

  • redukcją emisji dwutlenku węgla o 30% w porównaniu z 2009 r.
  • przejściem na odnawialne źródła energii we wszystkich budynkach (i na placu budowy nowej siedziby)
  • stosowaniem odpowiedniego papieru
  • promocją przyjaznych środowisku środków transportu (Deutsche Bahn)

EBC zapewnia także, że w tej materii stać go jeszcze na kolejne sukcesy.

Szkoda, że przyznający ten certyfikat tak łatwo zapomnieli o wyjątkowo szkodliwym wpływie działań EBC na środowisko naturalne w pierwszej dekadzie XXI wieku. Swoją konsekwentną luźną polityką monetarną frankfurcki bank doprowadził bowiem do wielkiego boomu na rynku nieruchomości, zwłaszcza w Hiszpanii i Irlandii. W wyniku koordynowanej przez Tricheta et consortes  akcji kredytowej powstało mnóstwo budynków, które nie miało ekonomicznej racji bytu. Do ich budowy trzeba było wydobywać kruszce, produkować materiały budowlane, ścinać drzewa, transportować potrzebne materiały na place budowy, zużywać energię na sam proces budowy. Trudno wyobrazić sobie, jak wielkim obciążeniem dla środowiska, niechronionego przez wydajny system praw własności, była ta nieruchomościowa gorączka. Zachęcanie urzędników do jazdy koleją czy stosowanie ekologicznego papieru i rozgłaszanie tego wszem i wobec w porównaniu z rzeczywistym efektem działań EBC może jedynie żenować.

Jeśli władzom banku centralnego strefy euro rzeczywiście zależałoby na ochronie środowiska (a jednocześnie na dobrobycie Europejczyków), to zamiast bawić się w politykę zerowych stóp procentowych, należałoby podnieść je gwałtownie, a jednocześnie rozpocząć sprzedaż swoich aktywów, np. listów zastawnych. To skutecznie powinno zlikwidować na kilka lat rynek pożyczek hipotecznych i doprowadziłoby do takiego spadku cen nieruchomości, że nikomu nie chciałoby się ich budować. Jeśli jednocześnie EBC sprzedałby rządowe obligacje, które znajdują się w jego księgach, to utrudniłby politykom zaciąganie kredytów na ciągle nowe betonowe pomniki, które stawiają sobie kolejne ekipy, nie zważając na żaden ekonomiczny rachunek. Nie trzeba dodawać, że w końcu zlikwidowano by błędne inwestycje z okresu boomu i europejska gospodarka mogłaby stanąć wreszcie na nogi.

O takich radykalnych prośrodowiskowych działaniach nikt jednak nie myśli, wymagałyby przecież odwagi i pokonania silnych grup nacisku. Lepiej zatem powołać sobie urząd, który będzie nagradzał innych urzędników. Środowisko na pewno na tym zyska.

Tags: , ,

Dlaczego nie bronię euro?

Posted by Mateusz Benedyk on lipiec 10, 2012
Mateusz Benedyk / 1 Comment

Kilka tygodni temu jeden z najbardziej znanych przedstawicieli współczesnej austriackiej szkoły ekonomii, Jesús Huerta de Soto, opublikował artykuł, w którym broni pomysłu wspólnej europejskiej waluty i uważa ją za krok, choć niedoskonały, w stronę idealnego systemu pieniężnego. Jako że jego tekst od dzisiaj dostępny jest także po polsku, to postanowiłem przedstawić kilka wątpliwości i uzupełnień względem tekstu madryckiego profesora.

Huerta de Soto uważa, że euro położyło kres monetarnemu nacjonalizmowi, dzięki czemu państwa nie mogą w obliczu kryzysu uciec się do typowego interwencjonistycznego środka — dodruku pieniądza powodującego deprecjację jego wartości — a zamiast tego muszą dokonać poważnych reform: zmniejszyć publiczne wydatki i zliberalizować swoje gospodarki (zwłaszcza rynki pracy), aby umożliwić szybkie dostosowania cenowe wymuszone przez odkrycie błędnych inwestycji. O ile wydaje mi się, że wspomniany mechanizm odgrywa obecnie pewną rolę w europejskiej polityce gospodarczej, to Huerta de Soto zdecydowanie przeszacowuje jego wagę. Będę starał się pokazać, że trudno zauważyć różnice w tempie reformowania gospodarki pomiędzy państwami należącymi do strefy euro a ich sąsiadami, którzy do strefy nie należą. Nie zgadzam się także z różnicą w ocenie działań banków centralnych Anglii, Stanów Zjednoczonych i Europejskiego Banku Centralnego. Na tych stronach wielokrotnie opisywaliśmy proinflacyjne działania EBC i nie wydaje mi się, by bank ten zasługiwał na miano bardziej odpowiedzialnego czy niezależnego.

Na początek jednak chciałbym zwrócić uwagę na jedną historyczną nieścisłość w przedstawieniu procesu ekspansji kredytowej w strefie euro w pierwszej dekadzie XXI w. W tekście możemy znaleźć twierdzenie, że nowo kreowane pieniądze „nie były równo rozdzielone między kraje unii monetarnej, lecz miały nieproporcjonalnie duży wpływ na kraje peryferyjne (Hiszpanię, Portugalię, Irlandię i Grecję), w których agregaty pieniężne rosły o wiele szybciej, około trzy do czterech razy szybciej niż we Francji i w Niemczech”. O ile zdanie to jest prawdziwe, jeśli chodzi o Hiszpanię, Irlandię i Grecję (choć może sformułowanie „dwa do czterech razy szybciej” byłoby lepsze), to zupełnie nie stosuje się do Portugalii, gdzie podaż pieniądza rosła mniej więcej w tym samym stopniu co w Niemczech. Na poniższym wykresie przedstawiono zmiany M3 rok do roku w wybranych państwach strefy euro i średnią dla całej strefy. O ile Hiszpania i Irlandia wyraźnie odstawały od średniej unii monetarnej, to Portugalia wielkiej ekspansji kredytowej nie doświadczyła i w przeciwieństwie do swojego wielkiego sąsiada pogrążona raczej była przez całą dekadę w gospodarczej stagnacji.

Przejdźmy jednak do sedna sprawy, czyli pozytywnego wpływu członkowstwa w strefie euro na przeprowadzanie odważnych liberalnych reform gospodarczych. Czy przyjęcie euro wyraźnie wpłynęło na szybszą redukcję wydatków publicznych wśród państw UE? Niestety, nie. Wydatki publiczne osiągnęły w UE swój szczyt w 2009 r. — wyniosły wtedy 51,1% PKB 27 państw Unii. Do 2011 r. spadły one o dwa punkty procentowe — do 49,1% PKB. Jeśli weźmiemy pod uwagę jedynie państwa strefy euro, to okaże się, że wydatki publiczne spadły z 51,2% PKB w 2009 r. do 49,4% PKB dwa lata później. Widać zatem, że to państwa spoza strefy euro mają odrobinę lepsze statystyki, przez co spadek wydatków w całej UE jest większy niż w państwach, które przyjęły euro. Jeśli mechanizm à la standard złota działałby w znaczący sposób, to moglibyśmy się raczej spodziewać, że tempo konsolidacji fiskalnej w strefie euro będzie szybsze niż w unijnych państwach, tak jednak się nie dzieje.

Hiszpański ekonomista zdaje się wskazywać Zjednoczone Królestwo jako przykład kiepskiej polityki gospodarczej. Trudno mi to zrozumieć. O ile opis Huerty de Soto pasuje do polityki poprzedników obecnego rządu, to kontrastowanie polityki Camerona z działaniami państw strefy euro wydaje się niesprawiedliwe. Choć można sądzić, że działania jego rządu są zbyt wolne i zbyt małe, to trzeba zauważyć, że są to często działania w dobrą stronę.  Jak można zobaczyć na poniższym wykresie (zaczerpnięty z najnowszego projektu budżetu) w Wielkiej Brytanii odwrócono trwający od końca lat 90. trend wzrostu udziału wydatków publicznych w PKB. Jak do tej pory ten udział zredukowano jedynie o trzy punkty procentowe (co i tak jest wyróżniającym się wynikiem na tle unijnej średniej), ale kolejne lata mają rzekomo przynieść utrzymanie tego trendu.

W Wielkiej Brytanii znacznie spadło także zatrudnienie w sektorze publicznym. O ile w pierwszym kwartale 2010 r. pracowało tam 6,323 mln osób, to w pierwszym kwartale 2012 r. było to 5,899 mln. W tym samym czasie zatrudnienie w sektorze prywatnym wzrosło o ponad 800 tys. osób (z 22,539 mln do 23,382 mln, całkiem niezły wynik jak na gospodarkę, która jeszcze „nie stanęła na nogi”). Brytyjski rząd chwali się także, że przejrzał 1 500 regulacji, z których połowa zostanie zlikwidowana lub poprawiona. Do tego w 19 przedsięwzięciach deregulacyjnych powziętych od stycznia 2011 r. tak zmienił przepisy, że prywatne przedsiębiorstwa zaoszczędzą ponoć 3,3 mld funtów. Ponadto rząd obiecuje także zmniejszyć uciążliwość regulacji środowiskowych i BHP.

Wypisuję te wszystkie aktualne i rzekome sukcesy brytyjskiego rządu, by pokazać jedno — w przypadku Wielkiej Brytanii, która euro nie posiada, można stworzyć podobną narrację jak w przypadku „reformatorskiej” Hiszpanii, gdzie wszystkie reformy przypisywane są zbawiennym skutkom europejskiej waluty. Powiem nawet więcej — taką samą narrację można stworzyć w przypadku Polski. Jeśli zerkniemy na najnowszą wersję programu konwergencji, to okaże się, że w Polsce relatywnie szybko spada udział wydatków publicznych w PKB, a jeśli wierzyć rządowym prognozom, to wkrótce wskaźnik ten spadnie do nienotowanych w III RP poziomów. Ponadto w Polsce rząd co roku sprzedaje udziały w kilkuset przedsiębiorstwach, a dwie największe partie jednogłośnie popierają program deregulacji w sprawie dostępu do ponad dwustu zawodów. Debata o dostępności do zawodów zaczęła się w Polsce na dobre od raportu Fundacji Republikańskiej. Następnie postulat otwarcia zawodów znalazł się w programie gospodarczym PiSu, z list którego do parlamentu startował (i dostał się) ówczesny prezes owej Fundacji. Postulaty te z kolei spodobały się nowo mianowanemu ministrowi sprawiedliwości (zdaje się po prostu z przyczyn ideologicznych), który zatrudnił jednego z ekspertów związanych z Fundacją w swoim ministerstwie i stworzył projekty odpowiednich ustaw. Nie mam pojęcia, jak doszło do deregulacji gospodarki w Hiszpanii. Znając jednak do pewnego stopnia sytuację polską (gdzie głównym czynnikiem był/jest chyba jednak szczęśliwy zbieg personalnych relacji i odrobiny wolnorynkowych przekonań), jestem automatycznie sceptyczny w przypisywaniu decydującego głosu podobieństwu strefy euro do standardu złota w procesie liberalizacji hiszpańskiej gospodarki.

W strefie euro znaleźlibyśmy także czarne owce, które można pokazać jako przykład braku reform, czy wręcz wprowadzania „deform”. Popatrzmy na sytuację Francji. Wydatki publiczne nie chcą tam wykazywać wyraźnej malejącej tendencji: 2009-56,8% PKB, 2010-56,6% PKB, 2011-55,9% PKB. Nie da się ukryć, że wygląda to znacznie gorzej niż w przypadku Wielkiej Brytanii. Ponadto nowy prezydent (mający poparcie nowo wybranego parlamentu) proponuje głównie podwyżki podatków i zaostrzenie prawa pracy. W takim wypadku wolałbym już chyba monetarny nacjonalizm połączony z mniej socjalistycznym rządem.

Nie sposób także zgodzić się na przedstawianie EBC jako bardziej odpowiedzialnego banku centralnego. Jeśli popatrzymy na zmiany w polityce Banku Anglii, Fedu i EBC od wybuchu kryzysu, to zauważymy raczej podobne kroki (szybki wzrost bazy monetarnej i sumy bilansowej banku, poluzowanie polityki dotyczącej zabezpieczeń pożyczek, gwałtowna obniżka stóp procentowych itp.). Jeśli dowiemy się, że obecni prezesi tychże instytucji to koledzy z tej samej uczelni, nauczeni tych samych teorii, to tym bardziej nie będzie nas to dziwić. Nie wydaje mi się, by ekonomiczne konsekwencje bezpośredniego (Fed, Bank Anglii) i pośredniego (EBC) monetyzowania długu były diametralnie różne. Wyjaśnienie niskich kosztów zadłużania się amerykańskiego i brytyjskiego rządu nie może raczej sprowadzać się jedynie do zwrócenia uwagi na politykę luzowania ilościowego. Obligacje obu tych rządów ciągle posiadają wysokie ratingi i tym samym są atrakcyjnym aktywem dla banków chcących sprostać wymaganiom kapitałowym Bazylei III (obligacje rządowe z wysokim ratingiem nie wymagają posiadania żadnego dodatkowego kapitału), co może być równie ważnym czynnikiem ich wyceny.

Brak możliwości prostego obniżenia wartości krajowej waluty może stanowić impuls do podjęcia odważnych, liberalnych reform. Niestety, wydaje się, że w przypadku strefy euro impuls ten jest raczej niewielki. Państwa niebędące w strefie euro często prowadzą politykę podobną do państw posługujących się euro, czasami wręcz bardziej reformatorską. Sądzę, że obecne zmiany w politykach różnych państwach łatwiej zrozumieć, patrząc na przykład na ideologiczne inklinacje członków poszczególnych rządów. Ponadto, Europejski Bank Centralny nie wydaje się instytucją, której największą troską jest stabilny pieniądz. Dlatego też nie uważam, że euro stanowi znaczący krok w stronę idealnego systemu monetarnego. Nie mam zatem zamiaru bronić istnienia tego projektu.

Tags: , , ,

Mniej niż zero

Posted by Mateusz Benedyk on lipiec 09, 2012
Mateusz Benedyk / No Comments

Dania to względnie nieduży kraj, ale w związku z ostatnimi decyzjami tamtejszego banku centralnego warto mu się odrobinę przyjrzeć. W Danii funkcjonuje specyficzny system monetarny. Chociaż Duńczycy zachowali własną walutę, to jej wartość jest ściśle powiązana z wartością euro. Dania jest członkiem europejskiego mechanizmu kursów walutowych (ERM II), co oznacza, że wartość duńskiej korony może wahać się wokół wyznaczonego kursu euro tylko w ściśle zakreślonych granicach. Zazwyczaj waluty członków ERM mogą wahać się do 15% wokół przyjętego kursu. W przypadku Danii jest to jednak jedynie +/- 2,25%. W rzeczywistości aktywna polityka duńskiego banku centralnego sprawia, że wahania te są jeszcze mniejsze, co przedstawiono na poniższym wykresie, zaczerpniętym z niedawnego raportu Danmarks Nationalbank (DN).

Jak widzimy, korona prawie cały czas jest lekko silniejsza od ustalonego kursu, przy czym w ostatnich miesiącach odchylenie to powiększało się. Dlatego też w poprzednim tygodniu postanowiono obniżyć stopy procentowe, chcąc osłabić chęć do kupowania denominowanych w koronach aktywów. Co ciekawe, doprowadziło to dość kuriozalnej sytuacji — środki zdeponowane przez banki na rachunkach w DN będą teraz oprocentowane na -0,2% (chociaż można by argumentować, że Duńczykom nieobce są ujemne wartości). Na koniec czerwca 2012 r. duńskie instytucje finansowe posiadały certyfikaty depozytowe (obecnie ujemnie oprocentowane) na sumę 188,1 mld koron (cały bilans DN to z kolei 576,3 mld koron, z kolei pożyczki DN dla duńskich banków to jedynie 22,2 mld koron). Co prawda pożyczanie środków z DN ciągle wiąże się z dodatnią stopą procentową w wysokości 0,2%, jednak pierwszy krok w stronę ujemnych odsetek został postawiony. Można jeszcze dodać, że ujemnie oprocentowane są już dwuletnie obligacje duńskiego rządu, a dziesięcioletnie przynoszą mniej więcej tak samo niski zwrot jak niemieckie.

Stopy procentowe w ubiegłym tygodniu obniżył także EBC, ale tutaj depozyty są obecnie oprocentowane na poziomie 0%. Wścibscy dziennikarze „FT Alphaville” dopytywali się, czy prezes Draghi nie ma przypadkiem zamiaru wprowadzić polityki ujemnych stóp procentowych, jednak uzyskali odpowiedź, że jak na razie zarząd EBC takiej możliwości nie rozważał. Poprzedni tydzień w ogóle obfitował w wyjątkową aktywność centralnych bankierów — m.in. Bank Anglii ogłosił skup kolejnych obligacji brytyjskiego rządu (na kwotę 50 mld funtów), a na obniżkę stóp procentowych zdecydowali się także chińscy monetarni planiści.

Jak na razie wydaje się zatem, że okres nadzwyczajnych środków polityki pieniężnej (czyli jej ciągłego luzowania) nie ma końca. Nie zdziwiłbym się zatem, gdyby duńskie doświadczenia z ujemnym oprocentowaniem wykorzystały wkrótce władze większych banków centralnych.

Tags: , , , ,