Nieruchomości, nieruchomości
Standardowa historia, którą słyszymy w mediach, opisująca aktualny kryzys, dotyczy oczywiście rynku nieruchomości. Ponieważ banki udzielały kredytów w sposób całkowicie nierozważny i nieodpowiedzialny, w tej chwili obserwujemy tego przykre konsekwencje. Nie jest to jednakże pełny obrazek historii, który powinien zostać przedstawiony. Czy rzeczywiście dlatego że niektórzy ludzie nie spłacają kredytów, to wszystkie spółki muszą tracić na wartości? Czy rzeczywiście powinny upadać banki inwestycyjne? Czy rzeczywiście powinny upadać banki detaliczne? A wreszcie, czy przez to, że jakiś pracownik w Stanach nie spłaca kredytu za mieszkanie, cały światowy system finansowy musi wariować, w tym odległa Polska i inne kraje Europy?
Te pytania wyraźnie podpowiadają nam, że chociaż u podstaw aktualnych problemów leży problem „bańki” na rynku nieruchomości, to jednak aktualne problemy są rezultatem dużo poważniejszych czynników. Gdyby problemem był tylko rynek nieruchomości, wtedy w gospodarce wystąpiłby jakiś zastój, ale przecież nie załamanie. Jeden sektor zacząłby przeżywać kłopoty, ale nie musiałoby to za sobą pociągać przykrych poważnych konsekwencji dla pozostałych sektorów.
Współczesna bankowość i system BASEL
Zanim przejdziemy do samej analizy „bańki” musimy na marginesie poruszyć kwestię tego, jak działa współczesna bankowość. Przeżyła ona bowiem w ostatnich kilkunastu latach ogromną rewolucję, a podręczniki sprzed lat dziewięćdziesiątych nie są do jej analizy bardzo przydatne. Otóż w tej chwili banki są poddane tak zwanym „regulacjom bazylejskim”, które mniej lub bardziej precyzyjnie określają jak banki powinny zarządzać swoimi księgami (będziemy tu pomijać szczegóły, podobnie jak będziemy abstrahować od tego, że regulacje te zostały zmienione w 2007 – nie zmienia to esencji tego, co przedstawimy). Krótki przykład pozwoli nam pokazać, jak współczesny bank ma ograniczone pole do udzielania kredytów. Przedstawimy to w najprostszy możliwy sposób, ale jest to niestety konieczne, żeby zrozumieć piękno manipulacji dokonanej przez amerykańskie instytucje finansowe.
Dla zrozumienia tego ważne jest omówienie „współczynnika kapitałowego”, który wylicza się dzieląc kapitał banku przez „aktywa ważone ryzykiem”. Powiedzmy, że kapitał banku wynosi 100 złotych. Współczynnik kapitałowy powinien wynosić zgodnie z bazylejskimi regulacjami przynajmniej 8%. Czyli z prostej matematyki wychodzi, że „aktywa ważone ryzykiem” mogą wynieść maksimum 1250 złotych (bo wtedy kapitał przez te aktywa, czyli 100 podzielone przez 1250 daje nam właśnie liczbę graniczną 8%).
Teraz szkopuł tkwi w tym, jakie aktywa posiada bank. Poszczególne aktywa mają różne wagi ryzyka. I tak na przykład depozyt ma zerową wagę ryzyka – z tej prostej przyczyny, że może być bezpośrednio używany do zapłaty każdego rachunku. Obligacje również mają zerową (lub bliską zeru) wagę ryzyka. Kredyty hipoteczne natomiast mają wagę 100%, ponieważ istnieje ryzyko, że mogą zostać nieściągnięte. Obligacje zawsze można upłynnić, bo ich spłatę gwarantuje swoim przymusem rząd, zobowiązanie hipoteczne przeciwnie – może zostać nieściągnięte, a ewentualna licytacja nieruchomości nie musi zapewnić sukcesu.
Jak liczymy tę wielkość „aktywa ważone ryzykiem? Powiedzmy, że bank udzielił kredytów hipotecznych na sumę 1250 złotych, a do tego posiada 500 złotych obligacji państwowych. Aktywa ważone ryzykiem liczymy tak: (1250 x 100%) + (500 x 0%). Jak widzimy posiadanie obligacji przez bank nie jest w ogóle „ryzykowne”, ponieważ zawsze mogą zostać upłynnione i zapewnić dopływ środków pieniężnych. Z kolei kredyty hipoteczne są dużo bardziej ryzykowne, więc mają wyższą wagę ryzyka (sto procent, a nie zero). Teraz, jeśli podzielimy kapitał własny banku (100) przez tę wielkość aktywów ważonych ryzykiem, wtedy zobaczymy, że jesteśmy na granicy dopuszczalnych 8%. A zatem bank nie może udzielić już więcej kredytów hipotecznych, ponieważ złamałby wtedy regulacje bazylejskie. Co więcej, wskazuje na to, że powinien zacząć inaczej zarządzać ryzykiem – być może lepiej sprzedać część tych kredytów innemu bankowi i zamienić je w księgach na obligacje państwowe, kredyty dla państwowych firm, lub jakiś instytucji kredytowych, które mają wagę niższą od 100%.
Warto zamienić te kredyty hipoteczne na coś, co będzie miało mniejszą wagę ryzyka. Powiedzmy na przykład, że udałoby się nam zamienić część kredytów hipotecznych o wartości 500 złotych na obligacje państwowe (załóżmy dla uproszczenia, że po tej samej wartości nominalnej). Wtedy po takiej zamianie aktywa ważone ryzykiem wyniosą: (750 x 100% ) + (1000 x 0%), a zatem wyraźnie mniej. Współczynnik kapitałochłonności wyjdzie z kolei: 100/750, więc ponad 13%. Regulacje bazylejskie teoretycznie (tj. w zamierzeniach urzędników) nakazują bankom umiejętne zarządzanie ryzykiem tak, aby nie narazić ich na „oficjalne” ryzyko upadku. Bo banki tak naprawdę nie bankrutują w klasycznym tego słowa znaczeniu. Współczesne banki są permanentnymi bankrutami – tylko państwowe regulacje stwierdzają, kiedy „bankructwo” zostanie de facto przeprowadzone lub nie.
W porządku – przebrnęliśmy przez najbardziej nudną i męczącą część tej opowieści. Teraz widzimy sedno sprawy – postawmy się w roli bankiera, który udziela pożyczek prywatnym instytucjom, w szczególności kredytów hipotecznych. Niestety system BASEL wyznacza granice ekspansji kredytu. A gdyby tak udało się te kredyty zaksięgować tak, żeby nie dawać im wagi ryzyka 100%, ale 0%? Wtedy współczynnik kapitałowy mógłby na papierze wzrosnąć i doprowadzić do tego, że akcja kredytowa banku rosłaby zdecydowanie poza wcześniej wytyczone granice.
Tylko jak tego dokonać?
Składnik drugi: instrumenty pochodne i kartel agencji ratingowych
Jednym ze sposobów na to, aby poprawić księgi banku jest przeprowadzenie „sekurytyzacji”, czyli mówiąc kolokwialne wrzucenie kredytów na securities, czyli „wsadzenie” ich na papier wartościowy. Bank zbiera wszystkie kredyty (zobowiązania przyszłych strumieni pieniężnych z tytułu ich spłaty) i postanawia zrobić z nich Mortgage Backed Securities, czyli papiery zabezpieczone hipotekami. Inne instrumenty pochodne, o których się głośno obecnie mówi to także ABS (Asset Backed Securities), a także przede wszystkim CDO (Collaterized Debt Obligagations), które dotyczą nie tylko hipotek, lecz także innych zobowiązań, i oferują większy wachlarz stóp ryzyka. Nie jest dla nas istotne jak dokładnie wyglądają te instrumenty, ważna jest sama zasada ich powstawania – banki mogą „wyrzucać” je poza swoje księgi i scedować na inne instytucje.
Nie zmienia to jednak zasady, że działalność gospodarcza opiera się na jakiejś wycenie ryzyka. Poszczególne instytucje finansowe, podobnie jak papiery przez nie emitowane mają wystawiany rating. Rating wystawiają im agencje należące do kartelu agencji założonego przez amerykańską komisję papierów wartościowych SEC (Securities and Exchange Commission). Kartel nazywa się Nationally Recognized Statistical Rating Organization i stanowi filar dzisiejszego oligarchicznego kapitalizmu państwowego, który trzęsie Stanami Zjednoczonymi. Do NRSRO należą takie agencje jak Moody’s, S&P’s, czyFitch. Jednym z największych absurdów tego dzikiego państwowego kapitalizmu jest to, że te agencje wystawiają ratingi na życzenie samych zainteresowanych. A zatem jeśli jakiś bank emituje swój papier wartościowy, to płaci kartelowi za wystawianą ocenę. Im kartel wystawi wyższą ocenę, tym więcej zapłaci klient. Im więcej zapłaci klient, tym większą wartość może nadać emitowanemu papierowi. Pokusa nadużycia jest chyba w tej sytuacji dość jasna. W normalnych warunkach to inwestor i oszczędzający powinien udawać się do agencji oceniających dane firmy i im płacić za poradę. Tutaj pod opieką komisji papierów stworzono zupełnie perwersyjny system, który zachęca wprost do manipulacji.
A zatem kartel może wystawiać zawyżone, albo po prostu fikcyjne ratingi, emitowanym przez instytucje obligacjom. Nawet jeśli będą to obligacje śmieciowe.
W ten sposób właśnie, zgodnie z państwowymi regulacjami, udało się wzmocnić rzekomą alchemię kredytu. Bank udzielał kredytów, a następnie te kredyty sekurytyzował, pakował na odpowiednie papiery wartościowe. Następnie papiery te dostawały od agencji ratingowych najwyższe możliwe oceny i były kupowane na całym świecie. Każdy taki instrument oznaczał duże pieniądze w rękach klasy menedżerskiej, w końcu nikt nie pracuje za darmo. Na upartego można przecież emitować instrumenty pochodne do instrumentów pochodnych… Żeby było jeszcze bardziej groźnie ryzyko niespłacenia tych kredytów było masowo ubezpieczane przez wielkie instytucje. Teraz już wiemy, czemu padło AIG, a niedługo prawdopodobnie padną inni ubezpieczyciele (jak Ambac, czy MBIA). Zresztą niedawny plan Paulsona został przepchnięty niezwykle szybko być może dlatego, że zbliżają się kolejne daty rozliczeń.
W ten księgowy sposób również dokonano prawdziwego cudu – pożyczki o ekspozycji ryzyka w wysokości 100% zostały zamienione w papiery z możliwie najwyższą oceną ryzyka. A zatem papiery te mogły być też bez problemów posiadane przez banki – papier wartościowy z oceną AAA był na papierze prawie tak dobry jak obligacja państwowa, a już na pewno dużo lepszy niż kredyt udzielony dla biednego Amerykanina; mimo że w gruncie rzeczy było to dokładnie to samo, tylko, że z pośrednictwem. Przez to akcja kredytowa, zgodnie z regulacjami bazylejskimi mogła wzrosnąć radykalnie. Wystarczyło tylko stworzyć „spółki specjalnego przeznaczenia”, a wszystko inne zostanie osiągnięte sztuczkami księgowymi.
Niebagatelną rolę w tym wszystkim odegrały wspierane przez państwo, a niedawno w pełni znacjonalizowane, Fannie Mae i Freddy Mac. Dwie spółki, które miały skupować te śmieci. Największa w historii świata ekspansja kredytowa mogła dość do skutku. Wszystko oczywiście wygląda dobrze do momentu, do którego jesteśmy w trakcie boomu. Nieruchomości rosną, Alan Greenspan utrzymuje absurdalnie niskie stopy procentowe, oficjalna inflacja pozostaje na niskim poziomie. Kłopoty zaczynają się w momencie, gdy okazuje się, że ludzie nie są w stanie spłacać swoich długów. Kiedy stopa procentowa rośnie, lub z powodu wzrostu cen odsetki są na nowo naliczane. Wtedy ich kłopoty oznaczają kłopoty dla całego sektora finansowego, gdyż ten jest zatopiony w masie zobowiązań kredytowych, powiązanych z rynkiem nieruchomości. Szczególnie przez stertę sekurytyzowanych zobowiązań, których kiepskiej jakości nie są w stanie zmienić puste słowa wypowiadane przez agencje ratingowe.
Do tego okazuje się, że wartość nieruchomości to wcale nie jest pociąg, który się cały czas rozpędza, jak niektórzy absurdalnie twierdzą. Nieruchomość wcale nie musi zwiększać ciągle swojej wartości. Nieruchomość wcale nie jest absolutnie pewnym zabezpieczeniem kredytu – takie bajki żyją krótkim żywotem i są po jakimś czasie bardzo boleśnie weryfikowane. A co dodatkowo niektórym nie przychodzi do głowy, ich wartość nie może w sposób absurdalny odbiegać od możliwości finansowych ludności. Mówiąc inaczej i odwracając słowa bankierów, to nie wartość nieruchomości umożliwia wysokie kredytowanie. To właśnie wysokie i nadmierne kredytowanie podbija sztucznie wartość nieruchomości, która w pewnym momencie musi zostać zweryfikowana.
Punkt trzeci: dźwignia a własność
Jeden z elementów, o którym również warto powiedzieć, gdy rozmawiamy o współczesnym systemie finansowym, to dźwignia. Każdy spekulant walutowy wie, o co chodzi. Powiedzmy, że dzisiaj waluta jakiegoś kraju kosztuje 1 złoty. Załóżmy, że obstawiam jej wzrost po roku do 1,1 złotego. Wtedy jak posiadam załóżmy 1000 złotych, to mogę kupić ileś tej waluty, a następnie po roku ją wymienić z powrotem na złotówki. Zarobek – 10% w skali roku. Całkiem niezły, ale jednak nie do końca satysfakcjonujący – tak udane przewidywanie powinno się nagradzać większymi zyskami (znowu dla wygody pomijamy widełki kursowe).
To udaje się do brokera, a on umożliwia mi zabawę z „dźwignią”. Chociaż posiadam określony kapitał tysiąca złotych, to on mi daje możliwość operowania na papierze 10 razy większą sumą, czyli 10 tysiącami złotych. I tak na papierze podpisuje odpowiednie umowy kupna i sprzedaży, a moje pierwotne tysiąc złotych jest tylko wstępnym zabezpieczeniem takich kontraktów. Wcale nie muszę posiadać tych 10 tysięcy. Na początek wystarczy ten jeden tysiąc. Jeśli wszystko idzie po mojej myśli i kurs waluty faktycznie wzrasta (tak jak obstawiłem) i powiedzmy, że wzrasta nawet do 1,2 złotego, to mój zarobek osiąga 200%. Gdybym inwestował zgodnie z posiadanym kapitałem, to zarobiłbym 20%. Ale dzięki dźwigni zarabiam dziesięć razy więcej, ponieważ na papierze operuje sumą dziesięć razy większą (internetowi dostawcy oferują nawet dźwignię 100).
Jest to oczywiście miecz obusieczny. Nie jest to zakład podjęty dzisiaj, który jest realizowany dopiero po roku. Jest to zakład, który jest cały czas monitorowany, zależny od wahających się co sekundę kursów walutowych, potrafiących skakać w nieprzewidziany sposób. Zakład można oczywiście wcześniej zamknąć (a czasem trzeba…). Jeśli kurs skoczy gwałtownie do 1,4 złotego, to mogę stwierdzić, że już swoje zarobiłem, więc transakcję zamykam z ogromnym zyskiem i to wcześniej niż przewiduje umowa. Jeśli natomiast kurs gwałtownie spadnie do 60 groszy, wtedy otrzymuje telefon od mojego brokera. „Halo, dzień dobry tu margin call, zdaje się, że kurs poleciał przeciwnie niż pan przewidywał, a obecny tysiąc złotych nie wystarczy na pokrycie tego papierowego kontraktu, proszę dostarczyć wymaganą sumę, albo zamykamy konto i bierzemy, co jest”.
To, czego mały spekulant doświadcza na co dzień, jest również normą na reszcie rynku finansowego. Na każdego posiadanego dolara instytucje finansowe zawierają zobowiązania kilkunasto, czy kilkudziesięciokrotnie większe. Magiczna piątka banków inwestycyjnych w USA Bear Sterns, Lehman Brothers, Merrill Lynch, Morgan Stanley i Goldman Sachs, jest tego doskonałym przykładem. Dźwignia w ich przypadku osiągała wyniosłe wielkości. Pierwsze dwa banki zostały zatopione, trzeci przejęty, a pozostałe dwa „przekształcają się” w bankowość detaliczną (czytaj: prezes banku centralnego Ben Bernanke i szef skarbu Henry Paulson, przypadkiem były szef Goldman Sachsa, pracowicie pomagają swoim kolegom). Zresztą nic chyba tak naprawdę nie przebije klasyki przypadku funduszu Long-Term Capital Management, który zgodnie z oficjalną księgowością miał dźwignię 1:27. Jedna analiza, na którą udało mi się trafić, wskazuje, że dźwignia ta, uwzględniając operacje pozaksięgowe, mogła sięgać nawet 1:250.
Sama dźwignia nie jest rzecz jasna czymś immanentnie złym – każdy może umawiać się na takie kontrakty, jakich dusza zapragnie. Sytuacja jednak ulega radykalnie zmianie, gdy rozważamy, w jakich warunkach instytucjonalnych przeprowadzane są operacje na dźwigni. A instytucjonalne warunki sprzyjają zdecydowanie „pokusie nadużycia”. Instytucje finansowe nie opierają się w pełni na własności. Ostatnie miesiące wyraźnie pokazały, że akcjonariusze nie mają wiele do powiedzenia – najważniejszy jest rząd i jego regulacje. Państwo jest gotowe zabezpieczać upadające biznesy, a szczególności swoich kolegów z Wall Street. Taki sygnał wysłano po upadku LTCM w 1998 roku i konsekwentnie takie sygnały wysyłano ze strony amerykańskich władz. Funkcjonujemy w systemie dzikiego państwowego kapitalizmu, w którym właściciele zostali wyparci na rzecz zarządców, wspieranych przez państwowe regulacje.
W szczególności dotyczy to banków, które należą do publiczno-prywatnego kartelu, sterowanego przez bank centralny. W systemie, gdy banki mogą bez problemów sięgać po źródło płynności do banku centralnego, pole do stosowania większej dźwigni jest oczywiste. A potem, gdy przychodzi bałagan, z którym mamy obecnie do czynienia, wszyscy wyglądają jak małe dzieci, które naobiecywały sobie nawzajem ciasteczek w zamian za rozmaite usługi i świadczenia, a tymczasem ciasteczek jest w sumie dziesięć razy mniej niż w rzeczywistości.
Co jest przyczyną? Liberalizacja czy regulacja?
Wiele wytoczono propozycji szukania winnych obecnego kryzysu. Pośród rzeczowych analiz trafiają się ataki na spekulantów, pełnych chciwości. Takie oskarżenia wiodą prym szczególnie w środowisku lewicowych dyletantów, których filozoficzna mantra nie jest w stanie przesłonić ekonomicznej ignorancji i płytkości ich tez. Szczególnie rzucają się w oczy polskie gazety, drukujące tezy bystrych umysłów, które jednak do analizy ekonomicznej zupełnie się nie nadają. Aż dziw bierze, że redakcja takie teksty puszcza – co bardziej rozgarnięci ludzie wejdą sobie na bloga jakiegoś amatora świata finansów i dowiedzą się z niego dużo więcej niż z mętnych marksistowskich jęków.
Kto w końcu jest winien obecnemu kryzysowi? Chciwość ludzka? Chciwość była, jest i będzie zawsze. Spekulanci, którzy podbili cenę nieruchomości? Spekulanci byli, są i będą zawsze. Dużo ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, skąd wziął się wzrost cen nieruchomości? Sama chęć i życzenia nie są w stanie ich zwiększyć. Do tego potrzebne są środki. Te zaś pochodziły z decyzji Alana Greenspana, szefa amerykańskiego banku centralnego, która poprowadziła do absurdalnie niskich stóp procentowych stymulujących ekspansję kredytową na niespotykaną skalę. I stąd owy wzrost cen nieruchomości – nie z głów spekulantów, lecz rzeczywistej władzy, którą nad rynkiem posiada bank centralny. Aktualne opowieści Greenspana o tym, że bank centralny decyduje o „krótkoterminowych stopach”, a nie długoterminowych, tego w ogóle nie zmienią. Wprowadzone przez niego obniżki do jednego procenta przełożyły się na rynek kredytów hipotecznych, a jego opowieści o tym, że bardziej niż on winny jest „upadek muru berlińskiego” to jawna kpina ze zdrowego rozsądku.
Czy można powiedzieć, że tej sytuacji winna jest filozofia wolnego rynku, która miała sprzyjać tak zwanej „deregulacji” sektora kapitałowego? W pewnej mierze deregulacja ma jak najbardziej znaczenie, ale musimy pamiętać, o co chodzi w zasadach wolnego rynku. Wolny rynek opiera się na własności prywatnej, a nie li tylko na „deregulacji”. Gdybyśmy w latach osiemdziesiątych przeprowadzili w Polsce „deregulację”, polegającą na tym, że każdy może brać wkoło wszystko co chce, to być może byłaby to deregulacja, lecz nie miałaby zbyt wiele wspólnego z wolnym rynkiem.
Podobnie rzecz ma się z „deregulacją” sektora finansowego w dzisiejszym mieszanym systemie, gdzie mamy dziką bankowość rezerw cząstkowych i kartel bankowy prowadzony przez bank centralny. W takiej sytuacji deregulacja może być dość kłopotliwa, lecz nie ma wiele wspólnego z wolnym rynkiem, który opiera się na własności prywatnej.
Ta polityka „deregulacji”, którą widzieliśmy, była wspierana mozolnie przez keynesistowską politykę rządu amerykańskiego. Politykę opierająca się na rozrośniętym budżecie, długu publicznym i interwencjonistycznych opowiastkach o „tanim kredycie” dla każdego oraz socjalistycznych bajkach o konieczności zapewnienia każdemu własnych czterech kątów. Tymczasem to polityka etatyzmu, z jaką mieliśmy do czynienia przez ostatnie kilkanaście lat, okazała się kompletną porażką, podobnie jak we wcześniejszych tego typu przypadkach. Nie ma co wierzyć konferencjom, na których spotykają się przedstawiciele świata finansowego i opowiadają fantazje o „upadku mitu wolnego rynku”. Jeśli miałby upaść jakikolwiek mit, to mit papierowego pieniądza i wiary Keynesa w to, że bank centralny jest w stanie zmienić kamień w chleb. Przypomnijmy, że w tej chwili mamy rekordową liczbę regulacji i państwowy pieniądz produkowany przez bank centralny. Liczba i negatywny wpływ baniek spekulacyjnych i załamań stworzonych przez ten system są poważniejsze, gdy porównamy je do czasów, gdy pieniądz był chociaż częściowo poddany regułom rynkowym, a liczba regulacji zdecydowanie niższa.
Recepta
Te rozważania muszą nas oczywiście poprowadzić do pytania o receptę. Cóż należałoby zmienić w dzisiejszym systemie, aby zapobiec w przyszłości podobnym tarapatom? Recepta wcale wbrew pozorom nie jest nieosiągalna, ani specjalnie skomplikowana. Należyta diagnoza chorego pacjenta i odkrycia źródła jego problemów zdrowotnych, to klucz to odpowiedzi na pytanie, jak go uzdrowić.
A w naszym przypadku należałoby zrobić coś, co jest od lat podkreślane i powtarzane przez szkołę austriacką – skończyć z mieszaniem się państwa w sprawy pieniądza i sektora finansowego. Kapitalizm został śmiertelnie zakażony etatyzmem i oligarchią, a obecne kroki władz zmieniają go w czysty socjalizm finansowy. Od tego już tylko krok do pełnego socjalizmu. Tymczasem rozwiązanie leży w zasięgu ręki: zlikwidować bank centralny, przywrócić rynkowy pieniądz oparty na standardzie kruszcowym, skończyć z dziką bankowością rezerw cząstkowych opartych o pusty pieniądz, rozwiązać kartel agencji ratingowych, polikwidować spółki parapaństwowe pokroju Fannie Mae i Freddy Mac, przywrócić rolę własności i akcjonariuszy, skończyć ostatecznie z jakimkolwiek zapobieganiem bankructwom przez państwo i jakimikolwiek zapowiedziami o tym, że takie ratunki będą podejmowane, a także najważniejsze w sumie to porzucić w końcu wiarę w to, że państwowymi regulacjami można rozwiązać rzeczywiste problemy.
Jeden z argumentów warty rozważenia to teza, jakoby wzmocnienie regulacji miałoby być jednym ze sposobów rozwiązania kryzysu, lub niedopuszczenia do niego. Ta doktryna pojawia się jednak przy każdym takim kryzysie. Kiedy mieliśmy do czynienia z kryzysem w 1997 w Azji, to słyszeliśmy, że problemem jest nieodpowiedzialność organów nadzoru; i że w innych państwach, państwach zachodnich ten nadzór jest dużo bardziej odpowiedzialny. Teraz, kiedy kryzys dotyka samego Zachodu, słyszymy tę samą historię. Kiedy uchwalano ustawę Sarbanesa-Oxleya w USA po skandalu Enronu również zapewniano nas, że możliwości manipulacji zostają gwałtownie zahamowane.
Nic bardziej błędnego. Pokusa nadużycia jest zjawiskiem, które wynika (lub też jest solidnie wzmacniane, bo na rynku też jakaś pokusa może się pojawić, ale wtedy każdy odpowiada swoim majątkiem) z tworzenia błędnych stosunków własnościowych, uderzania we własność prywatną, a wzmacnianie regulacji nie zmieni faktu. Jeśli ktoś gwarantuje wykupienie w przypadku bankructwa, albo solidne wsparcie finansowe państwowymi pieniędzmi, to nie pozostaje to obojętne dla zachowań inwestycyjnych, a także sposobu wyceny ryzyka na rynku. I będzie to prowadzić do wypaczeń, bez względu na to, czy podoba się to regulatorom, czy nie. Tworzenie kolejnych regulacji w tym wypadku to gaszenie pożaru benzyną. Jedynym wyjściem z tego ambarasu jest powrót do doktryny odpowiedzialności, zgodnie z którą każdy powinien odpowiadać własnym majątkiem za podejmowanie działania gospodarcze. Także te polegające na produkcji pieniądza.