nacjonalizacja

Węgry – kraj w ciągłym kryzysie

Posted by Mateusz Benedyk on styczeń 22, 2014
Mateusz Benedyk / 23 komentarze

W ostatnich tygodniach spotykam się z wyrazami sympatii moich znajomych (o dość wolnorynkowych poglądach) z polityką, jaką prowadzi na Węgrzech Viktor Orbán. Niedawna zapowiedź obniżki podatku dochodowego od osób fizycznych z 16% do 9% w 2015 r. skłoniła wręcz niektórych do komentarzy o zasadności emigracji do kraju nad Balatonem. Węgierski premier wzbudził także sympatię wielu, kiedy doprowadził do wyrzucenia z kraju biura Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Obie te decyzje można uznać za godne pochwały. Nie można jednak zapominać o dwóch rzeczach:

– Węgry nadal są krajem wysokich podatków i rozdętego sektora publicznego;

– uniezależnienie Węgrów od MFW nie sprawia, że znika cały dług publiczny, przez który Węgrzy muszą martwić się nastrojami międzynarodowych inwestorów.

Węgierskie państwo jest zdecydowanie bardziej pazerne niż rządy Polski, Czech czy Słowacji. Wydatki publiczne na Węgrzech od wielu lat oscylują wokół wartości 50% PKB. Problemy z dziurą budżetową Węgrzy rozwiązują w jeden sposób – podnosząc obciążenia fiskalne. Jak pokazuje poniższy wykres (dane Eurostatu), nawet usilne zabiegi ministra Rostowskiego nie były w stanie zmienić faktu, że to w Polsce fiskus zabiera obywatelom mniej pieniędzy.

wydatki Węgry

Jak do tej pory Viktor Orbán nie znalazł sposobu na trwałe ograniczenie wydatków publicznych. Wszelakie prognozy nie wskazują też, że do takiego ograniczenia miałoby dojść w najbliższych latach.

Biorąc pod uwagę skalę ucisku fiskalnego na Węgrzech, nie może dziwić, że to polska gospodarka (ze wszystkimi wadami naszych instytucjonalnych rozwiązań i z nie najlepszą, delikatnie mówiąc, polityką gospodarczą) rozwija się konsekwentnie lepiej od węgierskiej.

pkb węgry

Według Eurostatu (wykres powyżej) ostatni raz Węgry rozwijały się szybciej niż Polska w 2005 roku. Od 2007 roku Węgry pogrążone są w permanentnej stagnacji. Prognozy na kolejne lata są co prawda dość optymistyczne (PKB Węgier ma rosnąć mniej więcej w tempie 2% rocznie), ale ciągle nie widać szans na powrót do poziomu wzrostu gospodarczego sprzed 2007 r.

Wysokie podatki (nawet przy względnie niskim podatku PIT) niszczą produktywność Węgrów, co odbija się na poziomie płac. Według danych OECD (wykres poniżej) średnia roczna płaca na Węgrzech (liczona w dolarach według kursu i cen z 2012 r.) spadła podczas rządów Orbána znacznie poniżej poziomu płac w Polsce.

płace węgry

Węgry ciągle mają także wyższy dług publiczny niż Polska (choć tutaj nasz rząd dzielnie próbuje dogonić bratanków) – obecnie oscyluje on wokół poziomu 80% PKB, podczas gdy w Polsce jest to 60% (wykres poniżej – dane OECD, metodologia UE, nie krajowa).

dług Węgry

Przegląd tych wskaźników skłania do wniosku, że Węgry raczej nie staną się w najbliższym czasie upragnionym miejscem emigracji dla ludzi zmęczonych polską rzeczywistością. Jeśli bliżej przyjrzymy się polityce Orbána, to w naszych wnioskach jedynie się utwierdzimy.

Po pierwsze, pewna konsolidacja fiskalna, jaką możemy zobaczyć w statystkach, to w dużej mierze efekt drastycznej reformy sektora emerytalnego. Reforma ta polegała na praktycznej likwidacji węgierskiego odpowiednika OFE. W statystykach wygląda to lepiej, bo część bieżących wydatków (składki przekazywane funduszom emerytalnym) spada, jednak jest jedynie zamiana wydatków bieżących na przyszłe. Dzięki temu można pochwalić się chwilowo niezłymi statystykami[1]. Z manipulowaniem statystykami mamy do czynienia także w przypadku rekordowo wysokiego poziomu zatrudnienia, którym chwali się ostatnio Orbán. Artykuł w „Obserwatorze Finansowym” głosi:

W mediach toczy się ostra polemika w sprawie bezrobocia na Węgrzech. Rząd ogłosił wielkie zwycięstwo informując, że pracę ma ponad 4 miliony osób, a tyle nie było zatrudnionych od dawna. Dzięki temu bezrobocie spadło poniżej 10 procent. Sceptycy zwracają jednak uwagę, że ok. 400 tys. z osób cieszących się pracą to tzw. pracownicy komunalni opłacani przez państwo. Jest ich teraz dwa razy więcej niż kiedykolwiek zimą w poprzednich latach. Większość ma pół etatu, a dwieście tysięcy wysłano na szkolenia, bo zima jest bezśnieżna i nie mieliby co robić. Szkoli ich 5000 nauczycieli. W programach zajęć są tematy z higieny osobistej i temu podobne kwestie praktyczne, ale też rysunek i nabywanie umiejętności rysowania np. słoneczka i chmurek. Węgierska prasa gospodarcza zwraca też uwagę, że – jak nigdy przedtem – węgierski urząd statystyczny doliczył tym razem do liczby zatrudnionych osoby pracujące za granicą, dodając w ten sposób do rachunku następne 200 tysięcy.

Po drugie, Orbán uważa, że sektorowi prywatnemu zostawiono zbyt wiele miejsca w poprzednich latach i zapowiada nacjonalizację spółek użyteczności publicznej, które zostały sprywatyzowane jeszcze przez poprzednie rządy. Rozszerzanie zakresu własności państwowej i tworzenie „reżimowej niepewności” to ostatnie rzeczy, jakich potrzebuje pogrążona w kryzysie gospodarka.

Po trzecie, rząd Orbána próbuje aktywnie regulować sytuację na poszczególnych rynkach, zwiększając swoją ingerencję w ceny: „W ciągu roku ceny gazu, światła, wody, kanalizacji, a nawet usług kominiarskich zostały obniżone przez rząd w dwóch etapach o 20 proc.”. Ponadto, mnożą się zarzuty o faworyzowanie konkretnych przedsiębiorców, m.in. poprzez rządowe kontrakty. Ingerowanie w wyniki konkurencji i rynkową wyceną czynników produkcji to pewny sposób na obniżenie dobrobytu konsumentów.

Po czwarte, Węgry nie są krajem, który sprzyjałby prowadzeniu tam swojej firmy. Węgry są niżej od Polski w rankingu Doing Business Banku Światowego oraz na równi z Polską w rankingu wolności gospodarczej Heritage Foundation. Oczywiście rankingi te nie oddają idealnie tego, z jakimi trudnościami muszą borykać się przedsiębiorcy, ale jest to wyraźny sygnał, że Węgry nie staną się w najbliższym czasie mekką przedsiębiorców uciekających przed własnymi rządami w poszukiwaniu rozsądnych warunków do prowadzenia biznesów. Nie widać także, by Orbán aktywnie działał w celu polepszenia tej sfery. Zwraca raczej uwagę niechęć do kapitału zagranicznego (np. wprowadzenie ograniczeń w kupowaniu ziemi przez obcokrajowców). Bez stałego dopływu tegoż trudno jednak wyobrazić sobie szybką poprawę dobrobytu Węgrów.

Po piąte, Orbán okazał się też zwykłym inflacjonistą, który zdaje się wierzyć, że wszelakie problemy gospodarcze rozwiąże kreacja pieniądza. Dyrygowany przez protegowanych premiera węgierski bank centralny prowadzi program tanich pożyczek dla banków udzielających nowych kredytów dla węgierskich przedsiębiorstw[2]. W ramach tego programu pożyczono już równowartość ponad 9% węgierskiego PKB, a niedawno zapowiedziano także możliwość finansowania budowy nieruchomości w ten sam sposób. O stabilność rozwoju opartego na ogromnej ekspansji kredytowej wystarczy zapytać Hiszpanów, jeśli chcemy wyrobić sobie zdanie co do sensowności tego pomysłu.

Wszystkie powyższe przesłanki wskazują, że Węgry Viktora Orbána nie staną się przykładem gospodarczego sukcesu. Dopóki rząd Węgier nie dostrzeże zasadniczej roli prywatnej własności i ludzkiej przedsiębiorczości w procesie rozwoju gospodarczego, dopóty Węgry nie staną się gospodarczą potęgą.

PS Wszystkich zainteresowanych dyskusją na temat Węgier czy innych problemów poruszanych na Kryzys Blogu zapraszam do Karpacza na II Zimową Szkołę Ekonomiczną Instytutu Misesa w dniach 26 II – 2 III 2014 r.


[1] Oczywiście z analogiczną sytuacja będziemy mieli do czynienia w Polsce w tym roku. Z powodu reformy OFE magicznie zniknie nam część długu. W rzeczywistości zamienimy jedynie wydatki bieżące na przyszłe, choć polskie finanse publiczne odnotują podobną nadwyżkę, jak węgierskie w 2011 r.

[2] Skojarzenia czytelników z Bankiem Gospodarstwa Krajowego i programem Inwestycje Polskie będą jak najbardziej trafne.

Tags: , , , , , , , ,

Lloyds Banking Group znacjonalizowany

Posted by Maciej Bitner on marzec 08, 2009
Bez kategorii / No Comments

Największy bank detaliczny w Wielkiej Brytanii został w piątek przejęty przez rząd. Przykro na to patrzeć, gdyż ta instytucja od 1765 roku była w rękach prywatnych i uchodziła za dość konserwatywnie zarządzającą ryzykiem. Przyczyną bankructwa jest fuzja z Halifax Bank of Scotland, który pociągnął w dół Lloyds’a, ogłaszając w zeszłym tygodniu ponad 10 mld funtów straty. Połączenie banków w styczniu 2009 było wymuszone przez rząd, który chciał w ten sposób uchronić HBOS przed upadkiem. Uchronił. Na dwa miesiące.

 

Tags: , ,

Nacjonalizacja prawie jak bankructwo

Posted by Maciej Bitner on marzec 06, 2009
Bez kategorii / 6 komentarzy

Czuję się zmuszony odpowiedzieć na polemikę Mateusza Machaja, powstałą w związku z moim wpisem, sugerującym, że rozsądnie przeprowadzona nacjonalizacja kilku większych instytucji finansowych, nie byłaby najgorszym rozwiązaniem. Jego argumenty sprowadzają się do założenia złej woli decydentów i krytyki własności państwowej, pomijając moim zdaniem istotę problemu.

Pragnę jeszcze raz zastrzec, choć wydawało mi się, że w moim tekście i autokomentarzau widać to wyraźnie, iż nie popieram nacjonalizacji w złej wierze. Jest rzeczą dla liberała oczywistą, że przejęcie na trwałe kontroli nad jedną z najważniejszych sfer życia gospodarczego przez państwo, to duży krok w stronę socjalizmu. Problemem jednak, który w tej dyskusji rozważamy, jest kwestia wyjścia z częściowego socjalizmu dokonywana, z konieczności, rękami rządu.

Są bowiem sytuacje, w których samo wycofanie się z interwencjonistycznych rozwiązań nie przyniesie, moim zdaniem, sprawiedliwego rozwiązania. Dobrą analogią dla naszego przypadku nie jest rolnictwo, lecz zadłużony system emerytalny, którego nie sposób od tak zlikwidować, pozostawiając emerytów na łasce losu.

Rozwiązanie, które zaproponowałem, jest bardziej rynkowe niż dokapitalizowywanie zagrożonych banków. Jeżeli za najmniej socjalistyczne uznać bankructwo, to nacjonalizacja jest zaraz po nim, gdyż bardzo je przypomina. Gdy bank upada, jego zobowiązania przejmuje FDIC, a aktywa są rozprzedawane innym instytucjom finansowym. Bank w stanie likwidacji działa, póki nie znajdzie się prywatny nabywca, co prędzej czy później następuje, gdyż FDIC często dopłaca do transakcji.

Co w takim razie, by się stało, gdyby wiele banków upadło? Na rachunku FDIC jest 19 miliardów dolarów, a wartość depozytów objętych gwarancją, to 4,76 biliona. Nie trzeba dodawać, że w takiej sytuacji brakującą różnicę pokryje rząd. Potrzeba zdobycia tego rzędu kwoty, w sytuacji, gdyby czołowe instytucje finansowe zbankrutowały, mogłaby być zaspokojona tylko przez FED. Wywołałoby to inflację i prawdziwe załamanie systemu finansowego.

Nacjonalizacja jest więc o tyle lepsza od bankructwa, że nie pociąga za sobą runu na depozyty i konieczności wypłat z gwarancji rządowych. W optymistycznym scenariuszu, przy szczerych intencjach władz, banki, po znacznym odchudzeniu i być może rozparcelowaniu, za parę lat zostałyby komuś sprzedane, czyli stało by się z nimi to samo, co w procedurze bankructwa. Najpoważniejszy problem, jaki tu widzę to zarządzanie bankami w okresie przejściowym. Naciski polityczne mogłyby bowiem je bardzo utrudnić, ze względu na silną presję na łagodną politykę względem kredytobiorców.

Pomoc dla prywatnych instytucji zaś tylko przedłuża niepewność i lęk przed bankructwem/nacjonalizacją. Udzielana jest na preferencyjnych warunkach, na czym korzystają akcjonariusze i zarządy banków, czyli ci, którzy są bezpośrednio winni zaistniałej sytuacji. Dawanie im pieniędzy uważam za naruszenie podstawowej zasady rynkowej współpracy, głoszącej, że każda osoba, która nie została przez nikogo wprowadzona w błąd, ponosi pełną odpowiedzialność za swoje decyzje ekonomiczne.

Tags: , ,

Nacjonalizacja jest gorsza niż program pomocowy

Posted by Mateusz Machaj on luty 26, 2009
Bez kategorii / 6 komentarzy

Stukając i wykańczając swoją pracę, otrzymałem linka do tekstu Macieja Bitnera o wyższości nacjonalizacji systemu bankowego nad programami pomocowymi służącymi dotowaniu banków.  Czytamy, że „W obu przypadkach bowiem mamy do czynienia z konfiskatą własności na masową skalę, ale nacjonalizacja banków da szybszy efekt i może pociągnąć za sobą jakąś głębszą reformę.”

Nacjonalizacja banków da szybszy efekt, ale jaki efekt? Efekt sprawnego i szybkiego zniszczenia resztek mechanizmu konkurencji między instytucjami finansowymi?

Nacjonalizacja na pewno pociągnie za sobą jakąś głębszą reformę, ale jaką reformę? Nie sądzę, że by była to reforma wolnorynkowa, skoro jeśli ona byłaby celem, to żadnej nacjonalizacji przeprowadzać nie trzeba.

Analogicznie można by rozumować w przypadku wszystkich innych dotowanych branż. Weźmy sobie na przykład rolnictwo. Czy naprawdę dopłaty są dużo gorszym rozwiązaniem niż nacjonalizacja ziemi i całego rolnictwa? A przecież nacjonalizacja ziemi da szybszy efekt i pociągnie za sobą jakąś głębszą reformę, czyż nie?

Programy pomocowe są wysoce nieefektywne i niszczą sprawne funkcjonowanie mechanizmu rynkowego. Ale cały czas mamy dalej mechanizm rynkowy. Mimo że banki dostają dotacje, cały czas dobrze prosperujące przedsiębiorstwo bierze kredyt w zależności od oczekiwanej zdolności kredytowej. W momencie nacjonalizacji sektora bankowego przestaje to grać jakąkolwiek rolę, a kredyty będą przyznawane znajomym królika. Perfekcyjne biurokratyczne zarządzanie dyrektywami, a nie ekonomiczną kalkulacją, wyprze jakąkolwiek sensowną wycenę rynkową. Także zdecydowanie nacjonalizacja to najgorsze co nas może spotkać.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że programy pomocowe, jeśli bedą odpowiednio duże (a takie są), de facto poprowadzą do tego samego co nacjonalizacja (i na to obecnie wygląda).

Tags: ,

Nacjonalizacja niektórych banków może być konieczna

Posted by Maciej Bitner on luty 23, 2009
Bez kategorii / 6 komentarzy

Tymi słowami poparcie dla tymczasowej nacjonalizacji kilku amerykańskich banków wyraził Alan Greenspan. Projekt ten zdobywa coraz więcej zwolenników pośród polityków republikańskich, a w piątek projekt poparł demokratyczny przewodniczący senackiej komisji bankowej Christopher Dodd. Co oznaczałby taki krok?

Wydaje się, że przejęcie ciężaru odpowiedzialności za system finansowy przez rząd tymczasowo mogłoby przywrócić zaufanie na rynku. Poprawiłoby to sytuację na rynku akcji i towarów i z pewnością zaszkodziło złotu. Gdyby amerykanie zdecydowali się na ten krok, to mogłoby podążyć za nimi kilka państw europejskich.

W szczególnie trudnej ostatnio sytuacji znalazła się Austria, której banki są bardzo zaangażowane kapitałowo w Europie Wschodniej i Południowej. Aktywa ulokowane przez nie w tych regionach wynoszą około 300 mld euro. W dużej części są to pożyczki w walutach obcych np. na Ukrainie połowa kredytów udzielanych była w dolarach. A sytuacja u naszego wschodniego sąsiada nie przedstawia się różowo. Hrywna straciła w ostatnim roku 60% wartości, PKB w styczniu spadł o 20% (ogłaszanie danych za kolejne miesiące wstrzymano pod pretekstem zmiany częstotliwości raportowania, by nie wywoływać paniki, jak gdyby mogło to coś pomóc), a ceny o 20% wzrosły. W takich warunkach sporo kredytów może być trudnych do odzyskania.  Reiffeisen Bank, posiadający 80% kredytów na wschodzie, może rozpocząć niechlubną sztafetę w Europie, jeśli Amerykanie pierwsi zaczną nacjonalizować.

Nacjonalizacja w Ameryce, choć trudna do przełknięcia dla kogoś o liberalnym nastawieniu, może nie być najgorszym rozwiązaniem. Banki, o których mówi się w tym kontekście, wyrosły na dalekoidącej opiece nadzoru i rządu na tyle, że jeśli nie ma zgody na ich bankructwo, trudno wyobrazić sobie, by przestały odgrywać decydującą rolę w systemie finansowym. Dlatego nacjonalizacja ich i podział mógłby być dobrym rozwiązaniem. Jest to ruch w przeciwnym kierunku niż wymuszone fuzje, które prowadzą do powstania jeszcze większych kolosów. 

Tags: , , , ,