Bloomberg TV zafundowała swoim widzom ciekawą dyskusję. Ustawiła naprzeciw siebie Paula Krugmana i Rona Paula i pozwoliła im przez dobre kilka minut wymieniać uwagi o gospodarce i polityce gospodarczej. Debatę i jej streszczenie można znaleźć na stronach wyborczej.biz. Na końcu zalinkowanego artykułu jest także krótki komentarz do debaty Witolda Falkowskiego, prezesa Instytutu Misesa. Jako że redakcja serwisu wyborcza.biz chciała także od IM nieco dłuższej wypowiedzi, to oczywiście takowej udzieliliśmy — można ją znaleźć tutaj (tekst mojego autorstwa). Zachęcam do lektury.
krugman
Ostatnio trochę czepiliśmy się Friedmana, to jak na złość może pochwalimy Keynesa, którego cytat z opublikowanej zaraz po pierwszej wojnie książki znalazłem na jednym z blogów. Szybkie tłumaczenie na kolanie:
Wojna skończyła się sytuacją, gdzie każdy jest dłużny każdemu innemu ogromne pieniądze. Niemcy są winni Aliantom, Alianci są winni Wielkiej Brytanii, Wielka Brytania jest winna USA. (…) Cała ta sytuacja jest w wysokim stopniu sztuczna, myląca i irytująca. Nie będziemy w stanie pójść do przodu, jeśli nie uwolnimy się z tych papierowych kajdan.
Trochę przesadził, ale nie dziwi nas, w końcu był populistą większym niż Paul Krugman. Choć coś w tym chyba jest. Tylko dlaczego współcześni keynesiści chcą nas nieprzerwanie w te kajdany zakuwać i nieprzerwanie zwiększać dług publiczny?
„Podejście Friedmana oznacza odrobinę mniej rządowej interwencji niż podejście Keynesa, ale podkreślam – odrobinę”
Robert Lucas
Paul Krugman stwierdził na swoim blogu, że Milton Friedman był keynesistą. I ma na to całkiem konkretne dowody:
The truth, although nobody on the right will ever admit it, is that Friedman was basically a Keynesian — or, if you like, a Hicksian. His framework was just IS-LM coupled with an assertion that the LM curve was close enough to vertical — and money demand sufficiently stable — that steady growth in the money supply would do the job of economic stabilization. These were empirical propositions, not basic differences in analysis; and if they turn out to be wrong (as they have), monetarism dissolves back into Keynesianism.
Krótko mówiąc, chodzi o to, że Friedman stosował dokładnie te same narzędzia analizy co keynesiści. Opierał się na koncepcji całkowitego dochodu nominalnego, uznawał makroekonomiczną nieefektywność systemu rynkowego w ustaleniu ogólnego poziomu cen, i optował za aktywną polityką pieniężną. W szczególności w czasach kryzysu, a więc za tym, co obecnie robi Ben Bernanke pod postacią poluzowania ilościowego.
Warto jednak dodać, że Friedman krytykował Keynesa za politykę fiskalną. I tym się przede wszystkim różnił od swojego intelektualnego poprzednika. W zakresie jednak stosowanej analizy i popierania narzędzi interwencjonistycznych w skali makroekonomicznej można go uznać za częściowego „klona” Keynesa.
Swego czasu bardzo dobry tekst napisał o tym Roger Garrison (dla zainteresowanych link).
Co mogłoby być wobec tego autentyczną opozycją wobec narzędzi analizy keynesowskiej? Zdezagregowane podejście do danych. Oznaczałoby to, że na kryzys należy spojrzeć z perspektywy błędów inwestycyjnych i przedyskutować, jaki porządek monetarny należy wprowadzić, żeby te błędy się nie powtarzały. I nie chodzi tutaj o maksymalizowanie jakiejś konkretnej zmiennej w stylu „PKB”, czy też osiągnięcie „potencjalnego PKB”. Z punktu widzenia realistycznej analizy takie coś jak „potencjalne PKB” jest bardzo problematyczne i w praktyce wprowadza tylko niepotrzebne zamieszanie oraz złudzenie, że państwowa polityka pieniężna, czy fiskalna może pomóc ten wyimaginowany poziom osiągnąć.
Kilka dni temu noblista Paul Krugman skrytykował amerykańskie władze monetarne, które jego zdaniem powinny jak najszybciej rozpocząć wielką akcję druku pieniądza. To samo powinna uczynić czym prędzej Europa. Argumenty amerykańskiego profesora ekonomii są znane: impuls stymulacyjny ma na celu „naoliwienie” popsutego mechanizmu gospodarki. Drakońskie cięcia budżetowe i drastyczne pakiety fiskalne duszą w zarodku popyt konsumpcyjny i tym samym uderzają w jakiekolwiek perspektywy wzrostów w gospodarkach strefy euro.
Niestety, pozycja argumentacyjna noblisty jest nie do podważenia, przede wszystkim dlatego, że nie ma żadnej możliwości zestawienia jej z rzeczywistością (po popperowsku powiedzielibyśmy, że nie jest falsyfikowalna). Gdy rządy nie drukują pieniędzy, nic nie stoi na przeszkodzie twierdzić, że powinny drukować więcej. Gdy robią to na potęgę, zawsze mogłyby więcej. Teoretyczna granica możliwości druku pieniądza leży w nieskończoności – z definicji więc zawsze jest jakaś wyższa poprzeczka nadmuchiwania podaży pieniądza, której rządom nie udało się przeskoczyć.
Dlatego Krugman może łatwo skarżyć się na niewystarczające działania drukarskie w Europie, krytykując politykę monetarną USA i jednocześnie w tym samym tekście ją chwaląc. Jednym tchem broni Fed twierdząc, że polityka Rezerwy Federalnej zaowocowała umocnieniem się pozycji amerykańskiej gospodarki (tj. formalnie raportowanym niższym bezrobociem czy zwyżkami na giełdach), a zarazem przyrównuje USA do republiki bananowej, w której rządzą kliki polityczne, zdolne do podjęcia odpowiedniej skali druku pieniądza tylko w przypadku ataku… kosmitów.
Nie atakujmy jednak Krugmana tak nisko – czepiając się tych „kosmitów” – i przejdźmy do konkretów.
Faktem jest, że cięcia w budżetach są zaledwie symboliczne. Cóż z tego, że rodzą się w bólach i politycy drą na sobie szaty w proteście przeciw tym minimalnym ograniczeniom ich rozbuchanych wydatków, skoro i tak o zbilansowanych (o tym relikcie XX wieku, jakim były nadwyżki, zapomnijmy) budżetach nie ma mowy. Ciekawie przedstawił te dylematy polityków pewien internauta:
To mniej więcej tyle w temacie cięć.
Jeśli chodzi o druk pieniądza, to, jak wcześniej wspomniał Mateusz Machaj, EBC już teraz stał się większym lombardem niż Fed – z bilansem ponad 3 biliony euro przy ponad 2 bilionach euro Fedu. Zauważmy, że w ciągu zaledwie dwóch miesięcy EBC pożyczył bankom pod zastaw praktycznie nic nie wartych papierów bilion euro. Nota bene, znaczna część tych środków – w przypadku wartego 500 miliardów drugiego LTRO jest to ok. 310 miliardów – wróciła wnet do EBC (na depozyt, który dzięki temu wzrósł do rekordowego poziomu 777 miliardów euro). „Brakujące” środki są niemal równe kosztom zrolowania poprzednich pożyczek od EBC. Rzecz jasna technicznie rzecz biorąc to nie jest druk pieniądza. Ot, po prostu EBC wyczarowuje pieniądze tylko na te trzy lata. Problem leży w tym, że w ciągu tych trzech lat potrzeby pożyczkowe banków nie znikną, a ich ekspozycja na kłopotliwe zadłużenie zapewne znacząco wzrośnie, bo trudno uwierzyć w zapewnienia polityków o rychłym „odwrocie” kryzysu – dlatego też ceteris paribus, tj. o ile Niemcy nie zbuntują się ostatecznie przeciw niekończącemu się finansowaniu niewydolnego europejskiego systemu finansowego, potrzebne będą coraz to kolejne programy podpierające go w podróży z jednej tymczasowości w drugą.
Co więcej, zapewne za pomocą kolejnych swapów trzeba będzie zamieniać kolejne obligacje na ich gorsze odpowiedniki, żeby przynajmniej w części socjalizować straty wynikające z ich ewentualnego niewypłacenia wskutek zaistnienia zdarzenia kredytowego (interesującą dyskusję na ten temat można znaleźć na FT/Alphaville – tutaj link do pierwszej części).
To wszystko to tylko drobny odprysk większej, systemowej zagwozdki – bo przecież Krugman zbywa milczeniem pytanie o dalsze konsekwencje swojego „rozwiązania problemu”. Gdyby wcielić je w życie w skali satysfakcjonującej noblistę, to wszak długi nie zostałyby tak po prostu spłacone i zapomniane. Socjalizacja kosztów spłaty zobowiązań instytucji finansowych (bo nie tylko państw) oznaczałaby obietnicę takiego samego zachowania w przyszłości. To spowodowałoby powstanie pokusy nadużycia – skoro instytucje te, na czele z bankami, zostałyby sowicie opłacone (jako pierwsi beneficjenci nowych pieniędzy dysponowałyby stosunkowo największą siłą nabywczą) – to co miałoby je powstrzymać przed podejmowaniem ryzyka w przyszłości? Z pewnością nie perspektywa strat. Co więcej, druk zwiększa możliwości kreacji kredytu, nakręcając akcję kredytową i przyczyniając się do powstania większych baniek spekulacyjnych w przyszłości. Druk zaburza też relacje cenowe pomiędzy etapami procesu inwestycyjnego, doprowadzając do powstawania masowych błędów inwestycyjnych. Te i inne zaburzenia rynku, powstające wskutek rządowej „stymulacji”, mogą przedłużać recesję w nieskończoność – jak w Japonii.
Nie dziwi, że pozytywne doniesienia z amerykańskiego rynku, które przywołuje Krugman, również można podawać w wątpliwość. Na przykład w ostatnim raporcie Goldman Sachs przeczytać możemy (za ZeroHedge), że przyczyną względnego zachowania koniunktury jest ciepła zima. Raport GS stwierdza, że jeśli pozytywna dla biznesu pogoda się zmieni, to będzie poważną przeszkodą dla aktywności gospodarczej przedsiębiorców. Odwrót od recesji podważa też Lakshman Achuthan z ECRI, podkreślający raczej negatywne trendy w PKB, indywidualnych dochodach i danych dotyczących sprzedaży (w ujęciu rok do roku) i Charles Hugh Smith z oftwominds.com.
Dane o rosnących dochodach podważa też Mike Shedlock z Sitka Pacific Capital Management (w innym miejscu krytykuje też dane o wzrostach PKB), co zresztą dobrze obrazuje wykres ujmujący realne dochody per capita w ciągu ostatnich kilku lat:
Zostawmy jednak dane z USA. Europa też wzięła się ostro za wzmacnianie gospodarki.
Na przykład Hiszpania oszczędza na potęgę. Premier Mariano Rajoy ogłosił niedawno, że jego kraj „rozminie się” z planowanym deficytem – zamiast 4,4% PKB będzie 5,8%, ale, zgodnie z jego zapewnieniami, to nadal „istotne oszczędności”. Rzeczywiście, oszczędności ujemne są najpoważniejsze. Jaki skutek odnosi tak oszczędna polityka? Przewidywane na 2012 rok bezrobocie na poziomie 24,3% (gdy w ostatnim kwartale 2011 roku skoczyło z 21,5% do 23,3%), a gospodarka ma się skurczyć o 1,7% PKB. Całe szczęście, że Hiszpania dostała tanie pieniądze z pożyczek od EBC. (Paul Krugman powinien się cieszyć.) A przed Hiszpanią (razem z Włochami) w ciągu ledwie czterech lat spłata biliona euro zobowiązań wynikających z wcześniejszych emisji obligacji (za MMNews.de):
Rozdźwięk między rzeczywistością a nawoływaniem prof. Paula Krugmana do druku pieniądza i zaprzestania cięć powinien być oczywisty. Europa już drukuje pieniądze i nie wdraża programów oszczędnościowych. Pakiety fiskalne i austerity measures to jedynie mgliste zapowiedzi, w najbardziej konkretnej formie sprowadzające się do werbalnych apeli o dyscyplinę budżetową. Tymczasem druk pieniądza w strefie euro jest jak najbardziej rzeczywisty – to właśnie odpowiednikiem druku (gdy banki dostają pieniądze pod zastaw śmieciowych aktywów, bądź rehipotekowanych zobowiązań) są pożyczki w ramach LTRO, dla których jedynym ograniczeniem jest trzyletni okres wymagalności. Już wkrótce przekonamy się, jakie terminy wymagalności będą miały kolejne programy, których zadaniem będzie m.in. zrolowanie wcześniejszych pożyczek.
W swoim niedawnym wpisie Paul Krugman poinformował świat, że samo utrzymywanie stóp nominalnych banku centralnego na zerowym poziomie to mało. Przydałaby się inflacja na poziomie 4-5%, żeby stopy realne były dużo niżej od nominalnego zera:
But the truth is that recent experience has made an overwhelming case for the proposition that the 2 percent or so implicit target prior to the Great Recession was too low, that 4 or 5 percent would be much better.
Jak można by to ująć inaczej? To, że „stopy mają być zerowe, a inflacja 5%”? Może w ten sposób „Najbiedniejsza część społeczeństwa powinna płacić 10% więcej za energię, benzynę i żywność. Korzyści z tego powinny otrzymywać banki i bankierzy tonący w zalewie taniej gotówki uzyskiwanej nominalnie za darmo, a realnie za dopłatą od Bena Bernanke” (10% z grubsza oznacza, że znacznie więcej niż cel inflacyjny, ponieważ te dobra w koszyku inflacji drożeją najczęściej najbardziej).
Dostaliśmy zatem szczerą prawdę, czym jest autentyczny keynesizm: drenowaniem kieszeni za pomocą inflacji i rozbuchania sektora finansowego. Czyli robieniem czegoś, co wprowadzono po odejściu od systemu z Bretton Woods w latach 70. i stworzeniu w pełni papierowego, niczym niepokrytego pieniądza.
Dziękujemy za to uściślenie, profesorze. Tylko, czy protestujący na Wall Street nie wpadną przypadkiem po drodze okupować siedzibę „New York Timesa”?