USA

Co dalej z kryzysem? cz. I

Posted by Mateusz Benedyk on grudzień 29, 2012
Mateusz Benedyk / 5 komentarzy

Kryzys Blog wyraźnie przycichł w ostatnich miesiącach. Czytelnicy mogliby zatem pomyśleć, że oznacza to koniec kryzysu jako takiego. Wydaje się, że byłby to wniosek przedwczesny. Choć Europejski Bank Centralny siedzi sobie cichutko i nie prowadzi aktywnej polityki, choć rentowności obligacji hiszpańskich, portugalskich, włoskich czy greckich spadają, to jednak na ogłoszenie końca kryzysu trzeba chyba jeszcze poczekać, przynajmniej gdzieniegdzie. W związku z końcem roku i długą nieobecnością w blogosferze chciałbym przedstawić moje subiektywne oceny sytuacji na najważniejszych gospodarczych arenach analizowanych na tym blogu: w Stanach Zjednoczonych, w Wielkiej Brytanii, w strefie euro. Jako że o kryzysie i recesji sporo mówi się ostatnio w Polsce, to o naszym kraju także postaram się wspomnieć.

Jak wyjść z kryzysu? Teoria ekonomii podpowiada nam kilka rozwiązań: zatrzymać ekspansję kredytową, by nie podtrzymywać życia błędnych inwestycji; zmniejszyć wydatki publiczne, by nie konkurować o zasoby z sektorem prywatnym i pozwolić na spadek cen tychże zasobów; przyznać prymat prywatnej wycenie czynników produkcji, czyli prywatyzować, deregulować (zwłaszcza rynek pracy), zmniejszać obciążenia fiskalne. Jak pokazał przykład Estonii, zastosowanie części tych recept sprawdza się świetnie i szybko prowadzi do gospodarczego ożywienia. Dlatego też przy mojej analizie będę koncentrował się w miarę możliwości na zmianach w polityce pieniężnej, fiskalnej oraz na reformach strukturalnych. Najwięcej ostatnio dzieje się chyba w Stanach Zjednoczonych, dlatego też zacznijmy od tego kraju.

 

Stany Zjednoczone

Gospodarka USA w przeciwieństwie do gospodarki strefy euro wykazuje pozytywne tendencje podstawowych wskaźników makroekonomicznych. Dynamika PKB utrzymuje się ciągle na plusie, a zatrudnienie w prywatnym sektorze stabilnie rośnie od początku 2010 r.

Przez ponad rok Rezerwa Federalna obserwowała sytuację i jedynie utrzymywała bazę monetarną na w miarę niezmienionym poziomie. O dziwo, pod koniec mijającego roku zdecydowała się na kolejną rundę ilościowego luzowania. [UPDATE: Fed skupuje w ramach obecnego luzowania ilościowego MBSy, a nie obligacje rządowe — MB] Jeśli zapowiedzi Fedu się sprawdzą, to amerykański bank centralny kupi w przyszłym roku praktycznie cały nowo wyemitowany dług amerykańskiego skarbu państwa. Będziemy więc chyba mieć do czynienia z monetyzacją długu na skalę brytyjską. Tak silna interwencja monetarna nie wydaje się zbyt uzasadniona, nawet jeśli spojrzelibyśmy na ten proces z punktu widzenia ekonomii głównego nurtu — wzrost gospodarczy jest w miarę stabilny, inflacja waha się w przedziale 1-2% rocznie, zarówno według rządowych statystyk, jak i tych alternatywnych.

Kolejnym czynnikiem, który powinien skłaniać do ostrożności w prowadzeniu ekspansywnej polityki pieniężnej, jest silny wzrost podaży pieniądza i dodatnia od początków 2011 r. dynamika akcji kredytowej. M1 nie rośnie od dwóch lat wolniej niż 10% rok do roku, wzrost M2 nie spada poniżej 5%, co jest w XXI  w. tempem pokaźnym jak na warunki amerykańskie.

Alternatywna, austriacka miara podaży pieniądza także pokazuje wyraźne wzrosty (wskaźnik amerykański to TMS2), zwłaszcza w porównaniu ze strefą euro, Japonią czy Wielką Brytanią.

Do czego może zatem doprowadzić polityka Bernankego? Tłoczenie kolejnych pieniędzy do systemu bankowego, który poszerza akcję kredytową, może skończyć się oczywiście niekontrolowanym wzrostem podaży pieniądza i wysoką inflacją. Chociaż głosy o czyhającej inflacji słychać od początku kryzysu przy kolejnych rundach luzowania polityki pieniężnej w USA, to tym razem istnieje ważny czynnik  — dodatnia akcja kredytowa — którego nie było przy poprzednich interwencjach. To sprawia, że inflacyjne obawy są bardziej uzasadnione.

Podsumowując, wydaje się, że Stany weszły już w kolejny cykl koniunkturalny z nową ekspansją kredytową i one akurat kryzys mają za sobą. Zamiast polityki likwidacji błędnych inwestycji zdecydowały się raczej na dalsze lata życia w kredytowej i fiskalnej krainie iluzji. Silna stymulacja monetarna może nawet sprawić, że tzw. fiskalny klif, czyli szeroko zakrojone podwyżki podatków przy zamrożeniu wydatków federalnych, nie będzie miał silnego wpływu na kondycję amerykańskiej gospodarki. W dłuższym okresie trzeba jednak pamiętać, że wzrost gospodarczy w USA to obecnie przede wszystkim efekt pieniężnych manipulacji Bernankego, a nie jakiś sygnał wyjątkowego gospodarczego zdrowia Ameryki.

Tags: , , ,

Japonia świętuje biliard jenów długu

Posted by Jan Lewiński on styczeń 26, 2012
Jan Lewiński / 2 komentarze

Na rynku pojawiają się informacje coraz to ciekawsze – zgodnie z przekleństwem „obyś żył w ciekawych czasach” – na czele z jak zwykle wieszczącym wielki krach IMF. W swoim ostatnim raporcie organizacja dowodzona przez generał Christine Lagarde w najgorszym scenariuszu tnie swoje i tak pesymistyczne prognozy dla świata (z raportu World Economic Outlook) o ok. 2%, a dla Europy o 4% względem scenariusza bazowego WEO.

Negatywny scenariusz IMF

Raport koryguje przewidywany globalny wzrost PKB z  4,0% do 3,3% w 2012 roku, a w 2013 z 4,5% do 3,9%.

Wzrost PKB w USA w 2012 wynieść ma 1,8%, a w 2013 2,2%.

W strefie euro raport przewiduje natomiast stratę, tj. -0,5% wzrostu PKB w 2012 i wzrost o 0,8% w 2013 roku.

Wielka Brytania urosnąć ma o 0,6% w 2012 zamiast wcześniej przewidywanego poziomu 1,6%. Redukcji uległa też prognoza dla Chin – z 9% do 8,2% wzrostu w 2012 roku.

Cały raport tutaj:

Międzynarodowy Fundusz Walutowy specjalizuje się w ostatnich miesiącach w straszeniu katastrofami i zalecaniu dokapitalizowania systemu bankowego. Służyć to ma głównie wywarciu presji na kraje nieskore do dorzucenia się do bailoutu banków Grecji i na pamiętający doświadczenie republiki weimarskiej Bundesbank, o kanclerz Merkel nie zapominając (nota bene nieustraszona wódz Niemiec stoi na przegranej pozycji). Ale choć IMF ma swoje określone cele polityczne (na czele z powiększeniem swoich zasobów pożyczkowych o bilion dolarów) i historię nietrafionych prognoz, to sytuacja i tak nie wygląda różowo.

Oto od dziś obchodzić możemy trzy nowe święta (bardzo nieświęte święta):

Pierwsze, czyli ogłoszenie przez japońskiego ministra finansów, że pod koniec roku fiskalnego w marcu 2013 Japonia przekroczy kolejny próg zadłużeniowego szaleństwa tego kraju. Tym razem dług kraju kwitnącej wiśni przekroczy biliard jenów, a dokładniej:

1 086 000 000 000 000 ¥.

Po przeliczeniu na dolary otrzymujemy dług niewiele mniejszy od amerykańskiego, czyli 14 bilionów dolarów. Przy PKB Japonii w wysokości 481 bilionów jenów relacja długu do PKB wyniesie 225%. Przy okazji wspomnijmy o tym, że Japonia pierwszy raz od 1980r. ma deficyt handlowy (zaznaczam, że choć różnie można oceniać bilans handlu jako wskaźnik zdrowia gospodarczego, to akurat jest to informacja raczej negatywna dla Japonii – przyczyną deficytu jest bowiem konieczność importu energii ze względu na problemy wywołane wypadkiem w Fukushimie).

Drugie święto to niepowodzenie głosowania nad odrzuceniem podniesienia przez Obamę progu zadłużenia USA do 16,4 biliona USD. Choć wcześniej – z pomocą startującego o republikańską nominację Rona Paula – kongresowi udało się odrzucić wniosek (a raczej dekret) Obamy podnoszący próg o dodatkowe 1,2 biliona, to miało to jedynie charakter symboliczny – liczyło się tylko głosowanie w Senacie.

Trzecie wydarzenie to przekroczenie przez Wielką Brytanię progu zadłużenia w wysokości biliona funtów, tj.

1 003 900 000 000 £.

Przy okazji warto dorzucić kilka pocieszających informacji. Przede wszystkim PKB w czwartym kwartale spadło w tym kraju o 0,1%. Jeśli spełnią się prognozy Ernst&Young, to spadek nastąpi też w bieżącym kwartale, czyli technicznie rzecz biorąc trzeba będzie w Zjednoczonym Królestwie ogłosić recesję.  To jednak żaden problem – Szef Bank of England Mervyn King stwierdził, że do systemu można przecież dorzucić kolejny pakiet luzowania ilościowego (quantitative easing).

Tags: , , , , , , , , ,

Antysystemowcy z dwóch strony barykady

Posted by Mateusz Machaj on styczeń 11, 2012
Mateusz Machaj / 1 Comment

Dzisiejszy system jest kontestowany przez dwie radykalnie odmienne grupy. Greaterbostonteparty.com przedstawił bardzo trafny rysunek oddający różnice między tymi grupami. Z jednej strony mamy ruch „oburzonych”, w którym dominują sentymenty marksistowskie (a zatem rozumowanie ekonomicznie przestarzałe, gdyż ekonomia ta zatrzymała się w rozwoju w 1867 roku). Moglibyśmy ich nazwać przeciwnikami kapitalizmu. Z drugiej mamy przeciwników korporatyzmu, czyli zwolenników zmniejszenia polityzacji, która jest źródłem problemów. Rysunek bardzo obrazowy:

Część wspólna dotyczy: wyjścia na ulice, krytyki bailoutów, faworyzowania grup interesu przez rząd i tego, że „jest źle”.
Szybko jednak można zauważyć różnice, ponieważ antykapitaliści chcą: więcej podatków, więcej władzy rządowej, wydawania większej liczby pieniędzy niż się ma, dostępu do pieniędzy innych, przesunięcia bailoutów w inne miejsca i zmiany grup interesu korzystających na regulacjach rządowych. Innymi słowy, nie chodzi o zmianę systemu, lecz o zmianę beneficjentów tego systemu. Sposób finansowania ma się nie zmienić. Mają się zmienić jego stypendyści.

Wpis ukazał się też tutaj.

Tags: , , , , ,

Globalne potęgi zjadły tysiąc kotletów. Pary wystarczyło na 5 dni

Posted by Jan Lewiński on grudzień 29, 2011
Jan Lewiński / No Comments

Kilka dni temu w jednym z polskich portali ekonomicznych ukazały się – ku pokrzepieniu inwestorskich serc – hurraoptymistyczne informacje z USA. Z artykułu dowiadujemy się, że rynek nieruchomości rośnie jak na drożdżach, a właściwie powinien urosnąć w przyszłości, bo w tej chwili tylko buduje się nowe domy. To z kolei ma oznaczać, że rośnie optymizm inwestorów co do możliwości sprzedaży po ukończeniu tych inwestycji. Rośnie też PKB (w artykule używane jako synonim wzrostu gospodarczego), choć nie tak szybko, jak przewidywali analitycy, bo jedynie o 1,8%, zamiast o 2 bps więcej. Gdy już pominiemy kilka akapitów dotyczących optymizmu konsumentów, dotrzemy do informacji o tym, jak to skutecznie Fed wspiera rynek:

Gospodarka amerykańska wraca na ścieżkę wzrostu, bo bank centralny Fed zrobił wiele, aby kredyt był jak najtańszy i jak najbardziej dostępny. Przez ponad dwa lata dodrukował 2,3 bln dol., za które odkupił rządowe obligacje od banków. Pieniądze poszły częściowo na akcję kredytową dla firm i klientów indywidualnych. Aby maksymalnie potaniały pożyczki hipoteczne, prowadzona jest tzw. operacja twist [Mateusz Benedyk pisał o niej wcześniej]. Polega ona na tym, że Fed sprzedaje krótkoterminowe obligacje, a skupuje długoterminowe. W ten sposób obniża rentowność tych ostatnich, które służą bankom komercyjnym za wyznacznik cen pożyczek hipotecznych. Efekt? Przeciętne oprocentowanie 30-letniego kredytu hipotecznego spadło przed świętami do najniższego w historii poziomu 3,91 proc. Pieniądze na 15 lat można także pożyczyć rekordowo tanio – już na 3,21 proc. Stopy procentowe Fed są utrzymywane na najniższym w historii poziomie 0-0,25 proc., czyli w praktyce kredyt jest za darmo. Skoro bowiem inflacja wynosi nieco powyżej 3 proc., to realne stopy procentowe są ujemne. Fed zapewnia, że chce utrzymać zerowe stopy bardzo długo, być może nawet do połowy 2013 r. Nie boi się inflacji, bo mimo kasandrycznych przepowiedni gigantyczny dodruk dolarów wcale nie podniósł mocno cen.

Nie ma się co dziwić. Najprawdopodobniej nie zanotujemy w przyszłości zbyt wysokiej inflacji, a to przez wzgląd na fakt, że większość dolarów skończyła w bankach, które wcale nie stały się przez to bardziej skore do pożyczania – i nie bez powodów. Zamiast tego można zaryzykować tezę, że mamy coś na kształt deflacji kredytowej, za którą elektroniczna prasa drukarska Fed i EBC po prostu nie jest w stanie nadążyć, nawet gdyby chciała (więcej na ten temat tutaj). Świetne informacje, problem jednak polega na tym, że nadal istnieją przyczyny fundamentalne, które nie pozwolą ot tak zwyczajnie wykreować wzrostu magicznie ciągniętego przez konsumpcję (po keynesowsku). Nie dość, że oficjalne wskaźniki bezrobocia są, akhem, cokolwiek podciągnięte przez czynniki oficjalne, to i nawet tutaj biurokraci nie nadążają z gaszeniem pożaru (nieco to przypomina rozpaczliwą walkę naszego ministra finansów z konstytucyjnym progiem długu do PKB). Perspektywy dla USA mimo to wydają się raczej optymistycznie, szczególnie, jeśli Chiny popadną w takie kłopoty, że będą musiały zrezygnować z marzeń o oderwaniu się od zachodu, co było treścią modnej w wielu kręgach ekonomicznych teorii oderwania Chin – China’s decoupling theory. Chiny zaczynają bowiem powoli zapadać się w sobie. Nie od dziś wiadomo, że w dużej mierze wzrost PKB był tam kreowany sztucznie przede wszystkim przez rozkręcanie na masową skalę państwowych wydatków infrastrukturalnych, mających służyć przyszłym bogatym pokoleniom chińczyków. Jednakże powoli wychodzi na jaw, że budowanie miast pozbawionych mieszkańców i nieużywanych autostrad czy hipermarketów jest pozbawione ekonomicznego uzasadnienia (zresztą nie tylko tam; niedawno pisałem o bliskiej pęknięcia australijskiej bańce nieruchomości, a teraz mamy też do czynienia ze spadkami produkcji w Korei Południowej). Wydaje się, że zaczynają to też dostrzegać chińskie władze, przygotowując się na zapaść na rynku nieruchomości i samochodowym. Ruchy chińskich władz są na razie raczej paniczne – zasadzają się na merkantylistycznych rozwiązaniach zmierzających do częściowego zatrzymania wymiany handlowej z zachodem i przestawienia „zwrotnicy” gospodarki do wewnątrz (oraz otwarciem się na sąsiadów, m.in. po to, aby wspomóc dogorywającą od ponad dziesięciu lat Japonię). Oprócz tego jednak możemy zaobserwować rezygnowanie z nieuzasadnionych „inwestycji” na rzecz skupienia się na konsumencie. To oczywiście rozwiązanie nieracjonalne ekonomicznie, które w długim okresie pogorszy tylko sytuację; na krótką metę jednak może zrównoważyć złe skutki merkantylistycznej polityki Chin i – o ironio – skończyć się wspomożeniem przez pracowitych chińczyków konsumentów amerykańskich czy (co mniej prawdopodobne) europejskich. Chiny starają się ratować sytuację przez monetarne próby podpierania handlu z sąsiadami. Dowodem ostatni układ o bezpośredniej wymianie walutowej ze słabnącą Japonią – dotychczas przeliczano kurs jena na dolara, a dopiero potem na juana (i vice versa). Proszę spojrzeć na kolejne linki: tutaj i tutaj. W pierwszym linku znajdziemy też informację o porozumieniu swapowym z Tajlandią; co ciekawe, chińskimi aktywami coraz bardziej zainteresowane zaczynają być i inne kraje, np. Nigeria. To może oznaczać próbę obchodzenia rynków rozliczanych w euro i dolarowych, ale wątpliwe, aby przyniosła jakąkolwiek prawdziwą rewolucję, skoro jest podobnie jak konkurencyjne budowana na kredycie kreowanym ex nihilo. Niezależnie od losu chińskich manewrów gospodarczych, azjatyckie rynki nader mocno odczuwają skutki zawieruchy w Europie. I to właśnie sytuacja w Europie w połączeniu z upadkiem baniek nieruchomości w Chinach i Australii może bardzo niekorzystnie wpłynąć na rynki amerykańskie nieruchomości w 2012 roku. O tym, czy takie inwestycje się powiodą, nie decydują żadne indeksy optymizmu, albo oczekiwania inwestorów, tylko to, co faktycznie zdarzy się w przyszłości: w trakcie realizacji tych inwestycji (czyli sytuacja na rynkach czynników produkcji w najbliższych miesiącach) i po zakończeniu tych inwestycji, które nie okażą się niewypałem już wcześniej (pytanie o to, czy będzie na nie popyt za rok czy półtora). Sytuacja na rynku jest na tyle niepewna, że ewentualna bańka finansowana pustym kredytem wybuchnie raczej prędzej, niż później. Doświadczenie pokazuje, że globalne potęgi mogą obecnie pozwolić sobie co najwyżej na pięciodniowy „rajd” wzrostów. Już teraz mamy dowody na implozję tej „bomby” optymizmu wraz ze spadkami w pięćsetce Standard & Poor’s, wspomnianym wyżej wzrostem bezrobocia i spadkiem obrotu paliwami i wzrostem ich rezerw na rynku amerykańskim. Ostatnia infomacja stanowi niestety zły prognostyk dla sytuacji na rynku transportowym, a co za tym idzie w ogóle dla handlu w Stanach. Spadki te wywołała informacja o kolejnych wzrostach bilansu EBC (pisałem o tym już tutaj), tym razem do rekordowego poziomu 2,73 biliona euro (ok. 3,55 biliona dolarów). Sytuację obrazuje wykres (dostępny na zerohedge; komentarz jest chyba zbędny): Przyczyną wzrostu w zapisach księgowych EBC są udzielane przezeń tuż przed Świętami trzyletnie pożyczki dla banków komercyjnych (mowa o LTRO, Long Term Refinancing Operation), opiewające na ok. 489 miliardów euro. (Dla podsumowania: tylko w ciągu 6 ostatnich miesięcy bilans EBC wzrósł o ok. 800 mld euro i ok. 550 mld euro w ciągu 3 miesięcy.) Po otrzymaniu tych pożyczek banki zrobiły interesującą rzecz. Otóż postanowiły zaparkować większość tych środków w EBC (również te użyczone po umowach swapowych z Fed) na depozycie o oprocentowaniu równym 0,25%. Te operacje przyczyniły się do wzrostu sumy bilansowej Europejskiego Banku Centralnego (gotówka niewypłacona przez banki, albo zwrócona EBC nie likwiduje w księgach wzajemnych zobowiązań między nim a bankami komercyjnymi; trzeba jednak dodać, że EBC może obniżyć swoją sumę bilansową o gotówkę wykreowaną z niczego – za tę uwagę dziękuję Mateuszowi Benedykowi). Wliczając koszt pożyczek, banki komercyjne odnotowują na całym interesie stratę w wysokości 0,75% tak ulokowanych środków. Przypomnijmy może, że docelowo za pieniądze pożyczone od EBC banki miały kupić obligacje państw takich jak choćby Włochy (w ramach carry trade). Nic z tego. Po otrąbionym sukcesie włoskiej emisji sprzed kilku dni okazało się, że sprzedaż dwuletnich obligacji (przy trzyletnim okresie zwrotu pożyczek EBC!) to nie to samo, co próba sprzedaży takich papierów wartościowych o trzyletnim okresie wymagalności. Koszt takich obligacji jak był wysoki, tak wysokim pozostał. Zamiast mgławicowych zysków 2-3% na pożyczkach dla krajów, którym widmo braku wypłacalności zagląda w oczy bardzo realnie, banki wolą więc tracić 75 bps trzymając się spódnicy EBC, co tylko świadczy o racjonalności braku wiary w możliwość utrzymania się strefy euro na powierzchni.

Tags: , , , , , , , , , ,

If I was you I would run for your lives

Posted by Jan Lewiński on grudzień 16, 2011
Jan Lewiński / No Comments

Gdy ważą się losy polskiej części pakietu pomocowego dla zagrożonych krajów Europy (czy raczej strefy euro), warto zacząć roztropnie kalkulować szanse straty na tym, nazwijmy to tak dla uproszczenia, biznesie.

Właściwie wszystkie ostatnie doniesienia rynkowe można nazwać bardziej lub mniej umiarkowanie negatywnymi.

Zacznijmy jednak od informacji na pierwszy rzut oka pozytywnej:

Po kilku dniach spadków indeks S&P 500 amerykańskiej giełdy wzrósł o 0,3% w reakcji na informacje o spadku bezrobocia i wyższej produkcji przemysłowej. Jako najważniejszy element komentatorzy wyróżniają silny wzrost FedExu, spółki odpowiedzialnej za usługi transportowe dla wielu gałęzi amerykańskiego przemysłu. Inni zauważają jednak pewne rysy na tym obrazie. Rzecz w tym, że optymistyczne dane odnotowywane na rynku sprzedaży detalicznej nie są skorelowane z danymi o zużyciu paliwa przez ciężarówki przewożące towary (jednym z mierników jest choćby Pulse of Commerce Index). To by sugerowało, że przedsiębiorcy nie tyle kupują więcej towarów wyprodukowanych na terenie USA, co raczej starają się żonglować zawartością magazynów swoich i tych należących do hurtowników. Po Świętach najwyraźniej Amerykanie mogą się spodziewać podwyżek cen i trudności w dostępności towarów.

Giełdy odnotowały te prima facie pozytywne wieści i przyjęły je z dobrodziejstwem inwentarza – podobnie zresztą jak informacje z Europy o rzekomo pozytywnych wynikach ostatniego szczytu, na którym dyskutowano pakiet pomocowy dla strefy euro.

Czas jednak przyjrzeć się bliżej innym, już nie tak porywającym, wieściom.

Przede wszystkim Fitch obniżył ratingi kolejnym bankom: Bank of America Corp., Goldman Sachs Group Inc., Citigroup Inc., Barclays Plc, Credit Suisse Group AG, Deutsche Bank AG, Société Générale i wreszcie BNP Paribas SA. Wcześniej spadek ratingu dotknął m.in. Credit Agricole, bank po uszy utopiony w greckich obligacjach, którego próby refinansowania niektórzy wymieniają jako przyczynę obniżki swapów dolarowych z końca listopada.

Co dla nas najistotniejsze w tej sprawie, to uzasadnienie zmiany ratingu wspomnianych banków. Fitch zastrzega, że przyczyną nie było zagrożenie wypłacalności spółek, lecz „wyzwania dla sektora jako całości”. Zignorujmy cisnące się na usta złośliwe pytanie o to, czy sytuacja kapitałowa tych banków nie zależy od stanu sektora. Zamiast tego zauważmy, że przedstawiciele rynków i rozmaitych instytucji obecnych na rynku nie kryją się ze swoimi ponurymi ocenami przyszłości.

Blackrock przestrzega, że „strefa euro zmierza do całkowicie rozwiniętej postaci recesji, wliczając w to Niemcy i Francję”. Cóż, zważywszy na sytuację Credit Agricole i Société Générale, można powiedzieć, że rating Francji także nie przędzie najlepiej. Czarno widzi przyszłość również szef EBC, Mario Draghi, który w czwartek (15 grudnia) powiedział w Berlinie, że strefie euro może się nie udać ucieczka przed recesją spowodowaną… „pakietami oszczędnościowymi” rządów. (Inna sprawa, że owe „pakiety oszczędnościowe” sprowadzają się głównie do zwiększania podatków i – z rzadka – kosmetycznego operowania na wydatkach.)

W podobnym tonie wypowiedziała się też Christine Lagarde, dyrektor zarządzający IMF: „Nie ma na świecie gospodarki – i to niezależnie od tego, czy chodzi o kraje trzeciego świata, rozwijające się, czy w pełni rozwinięte mocarstwa – które byłyby odporne na skutki nie tyle rozwijającego się, co jak widać wręcz eskalującego kryzysu”.

Twierdzenia te nie są nieuzasadnione, choć ich klasyfikacja nie może być zbyt jednoznaczna. Pamiętajmy, że w tej chwili toczy się polityczna walka o realokowane przywileje i uprawnienia administracji, stąd wiele osób z różnych grup wpływu robi co może, aby nieraz histerycznie podgrzać emocje publiki i różnych mniej znaczących polityków z peryferiów strefy euro.

Dzieje się to przecież w sytuacji, gdy w Ameryce toczą się przesłuchania szefa jednej z największych amerykańskich firm brokerskich, MF Global, która bezprawnie obracała na korzyść samych brokerów środkami klientów, „gubiąc” przy okazji 1,2 miliarda dolarów. Dla sytuacji w Europie ważne jest jednak to, że w aktywach zbankrutowanej MF Global (ósme co do wielkości bankructwo w historii USA) znalazło się 6,3 miliarda długów Włoch, Hiszpanii, Belgii, Portugalii i Irlandii. Ponad połowa to długi samych Włoch.

Rynki w tej chwili cieszą się z „sukcesu” negocjacji państw europejskich w sprawie pakietu pomocowego dla strefy euro. Niewielu komentatorów wspomina jednak głośno o tym, że nowoutworzony Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej (European Financial Stability Facility, EFSF), mający wspierać państwa znajdujące się w trudnej sytuacji, w dużej mierze ma być finansowany przez tych, których będzie wspierał (proszę mi wybaczyć niezręczność językową; posłużyła mi wyłącznie do uwydatnienia absurdalności konstrukcji Europejskiego Funduszu Science-Fiction). Rzecz w tym, że za jedną trzecią bailoutu, który będzie mógł zostać udzielony państwom znajdującym się w tarapatach, zapłacą… Włochy i Hiszpania (patrz rysunek na portalu ZeroHedge). Resztą dorzucą Niemcy, Francja (też przecież w opałach) i gdzieś tam również Polska.

Tyle kreatywna księgowość Europy.

A poza Europą mamy problemy w sektorze produkcji przemysłowej w Chinach, gdzie bańka kredytowa zaczyna pękać już na naszych oczach. Brytyjski The Telegraph przytacza słowa Alberta Edwardsa z Société Générale, twierdzącego, że:

Kraje BRICs padają jak kostki domina [w ang. BRICs are falling like bricks; nieprzetłumaczalna gra słów – przyp. mój], a ich kryzysy mają endogeniczną naturę, są spowodowane przez ich własne cykle koniunkturalne boom-bust. Już teraz w Indiach spada produkcja przemysłowa, co już wkrótce stanie się udziałem Brazylii.

(…) Nic dziwnego, że Chiny narzuciły właśnie cła antydumpingowe na import samochodów General Motors. Myślę, że z dużą dozą pewności można przyjąć, iż Chiny w przyszłym roku zdewaluują juana, ryzykując wojnę handlową.

Dalej w artykule możemy przeczytać, że pomimo dodatniego bilansu handlowego wielkość chińskich rezerw w walutach obcych spada już od trzech miesięcy. Innymi słowy, Chiny krwawią zasobami gotówki, co nie byłoby może aż takie złe dla chińskiej gospodarki, gdyby nie widmo merkantylizmu, którego wyraźnym symptomem są właśnie antydumpingowe cła wymierzone w GM.

Na koniec wspomnijmy o dalekiej Australii, która też wkracza na scenę globalnego kryzysu na dwóch płaszczyznach jednocześnie. Po pierwsze, co oczywiście różnie można interpretować (niekoniecznie w pełni poważnie), regulatorzy australijscy nakazali tamtejszym bankom wykonanie stress-testów na okoliczność upadku gospodarek Europy. Banki mają na to deadline… jednego tygodnia. Po drugie, w Australii pęka właśnie ich własna kredytowa bańka na rynku nieruchomości. Część obserwatorów uważa, że ceny na tym rynku mogą spaść nawet o 50%.

Na zakończenie, dla poprawy samopoczucia po takich hiobowych wieściach polecam Czytelnikom bardzo sympatyczny (i optymistyczny) klip:

Tags: , , , , , , , , ,