Amerykańskie władze nie są zadowolone z rezultatów wydania pierwszych 350 mld $ pieniędzy podatników na wsparcie instytucji finansowych. Nie chodzi jedynie o to, że jak ocenia Biuro Budżetowe Kongresu, wydanie tylko jednej trzeciej z planowanych w ramach planu Paulsona 700 mld $ przyniesie podatnikowi stratę 64 mld $, co oznacza, iż rentowność rządowej „inwestycji” w sektor finansowy (w ten sposób kiedyś o pomocy wypowiadał się min. Paulson) wyniesie – 27%.
Nowa administracja nie jest zadowolona również z tego, że plan ratunkowy nie przywrócił zaufania na rynku finansowym i banki nadal zbyt mało pożyczają, bojąc się kolejnych odpisów i koniecznych uzupełnień kapitału, które mogłyby się okazać nie do przeprowadzenia na tak źle nastawionym rynku. Co zatem rozważa się uczynić z pozostałymi 350 mld $?
Najpierw będzie je trzeba dobrze policzyć, bo w ostatnich tygodniach sporo już z drugiej transzy ubyło. Dostało się już właścicielom domów (wsparcie spłat kredytów), przemysłowi samochodowemu, 20 mld $ dostał Bank of America jako dofinansowanie przejęcia Merrill Lynch, o 35 mld $ poprosił wczoraj Freddie, a i Fannie też w takim razie coś dostanie. W tej chwili wolnych jest więc około 250 mld $. Na co planuje się je wydać?
Wydaje się, że administracja Obamy wróci do pierwotnego pomysłu Paulsona, czyli wykupu aktywów generujących straty lub udzielenia bankom gwarancji, że rząd pokryje całość strat, po przekroczeniu przez nie pewnego poziomu. Jak wiadomo, Paulson zamiast tego dokapitalizował banki, obawiając się że oba rozwiązania mogą jednak być zbyt skomplikowane i zbyt kosztowne. I miał chyba rację. Po pierwsze wiarygodna wycena owych toksyczmych aktywów jest nie do przeprowadzenia. Nie przypadkiem nie są w stanie tego uczynić ani banki, ani zewnętrzne podmioty. Rząd oczywiście też nie wie, ile to wszystko jest warte. Ma więc zasadniczo dwie możliwości: albo wycenić je bardzo konserwatywnie, co zaowocuje bankructwem „ratowanych” banków, albo przejąć je po wartości księgowej, co będzie kosztować w przyszłości podatnika tyle, że owe 64 mld $ strat nie zrobią przy tym na nikim wrażenia.
Ze względu na to, że odzyskiwanie kredytów jest skuteczniejsze, gdy robią to podmioty prywatne, przejęcie wszystkich zagrożonych długów przez jeden świeżo powołany państwowy bank-kolos może nie być dobrym pomysłem. Zamiast tego rząd miałby ubezpieczyć banki od strat. Z takim rozwiązaniem, oprócz rażącej niesprawiedliwości – najwięcej skorzystają na tym ci, którzy udzielili najwięcej nietrafionych kredytów, co skłania do dalszych ryzykownych działań w przyszłości – wiąże się ryzyko nadużyć ze strony banków. Można sobie wyobrazić, że zaraz rozpocznie się handel papierami tak, by zmaksymalizować korzyści z ubezpieczenia, wykorzystując do cna rządowe gwarancje.
Oprócz tego mówi się o subsydiowaniu kredytów konsumpcyjnych (w końcu szefowie GM i reszty zapewniają, że ich samochody nie sprzedają się dlatego, że banki nie chcą na nie dawać kredytów) i wspieranie ich sekurytyzacji. Czy jednak w momencie, w którym kapitał stał się tak trudno dostępny należy dalej zniechęcać ludzi do oszczędzania? Może lepsza od kolejnych pakietów pomocowych byłaby opcja zero, do której nieustannie na antenie Bloomberga zachęca Jim Rogers:
Rogers o bankructwach i funcie