Czuję się zmuszony odpowiedzieć na polemikę Mateusza Machaja, powstałą w związku z moim wpisem, sugerującym, że rozsądnie przeprowadzona nacjonalizacja kilku większych instytucji finansowych, nie byłaby najgorszym rozwiązaniem. Jego argumenty sprowadzają się do założenia złej woli decydentów i krytyki własności państwowej, pomijając moim zdaniem istotę problemu.
Pragnę jeszcze raz zastrzec, choć wydawało mi się, że w moim tekście i autokomentarzau widać to wyraźnie, iż nie popieram nacjonalizacji w złej wierze. Jest rzeczą dla liberała oczywistą, że przejęcie na trwałe kontroli nad jedną z najważniejszych sfer życia gospodarczego przez państwo, to duży krok w stronę socjalizmu. Problemem jednak, który w tej dyskusji rozważamy, jest kwestia wyjścia z częściowego socjalizmu dokonywana, z konieczności, rękami rządu.
Są bowiem sytuacje, w których samo wycofanie się z interwencjonistycznych rozwiązań nie przyniesie, moim zdaniem, sprawiedliwego rozwiązania. Dobrą analogią dla naszego przypadku nie jest rolnictwo, lecz zadłużony system emerytalny, którego nie sposób od tak zlikwidować, pozostawiając emerytów na łasce losu.
Rozwiązanie, które zaproponowałem, jest bardziej rynkowe niż dokapitalizowywanie zagrożonych banków. Jeżeli za najmniej socjalistyczne uznać bankructwo, to nacjonalizacja jest zaraz po nim, gdyż bardzo je przypomina. Gdy bank upada, jego zobowiązania przejmuje FDIC, a aktywa są rozprzedawane innym instytucjom finansowym. Bank w stanie likwidacji działa, póki nie znajdzie się prywatny nabywca, co prędzej czy później następuje, gdyż FDIC często dopłaca do transakcji.
Co w takim razie, by się stało, gdyby wiele banków upadło? Na rachunku FDIC jest 19 miliardów dolarów, a wartość depozytów objętych gwarancją, to 4,76 biliona. Nie trzeba dodawać, że w takiej sytuacji brakującą różnicę pokryje rząd. Potrzeba zdobycia tego rzędu kwoty, w sytuacji, gdyby czołowe instytucje finansowe zbankrutowały, mogłaby być zaspokojona tylko przez FED. Wywołałoby to inflację i prawdziwe załamanie systemu finansowego.
Nacjonalizacja jest więc o tyle lepsza od bankructwa, że nie pociąga za sobą runu na depozyty i konieczności wypłat z gwarancji rządowych. W optymistycznym scenariuszu, przy szczerych intencjach władz, banki, po znacznym odchudzeniu i być może rozparcelowaniu, za parę lat zostałyby komuś sprzedane, czyli stało by się z nimi to samo, co w procedurze bankructwa. Najpoważniejszy problem, jaki tu widzę to zarządzanie bankami w okresie przejściowym. Naciski polityczne mogłyby bowiem je bardzo utrudnić, ze względu na silną presję na łagodną politykę względem kredytobiorców.
Pomoc dla prywatnych instytucji zaś tylko przedłuża niepewność i lęk przed bankructwem/nacjonalizacją. Udzielana jest na preferencyjnych warunkach, na czym korzystają akcjonariusze i zarządy banków, czyli ci, którzy są bezpośrednio winni zaistniałej sytuacji. Dawanie im pieniędzy uważam za naruszenie podstawowej zasady rynkowej współpracy, głoszącej, że każda osoba, która nie została przez nikogo wprowadzona w błąd, ponosi pełną odpowiedzialność za swoje decyzje ekonomiczne.
„Dobrą analogią dla naszego przypadku nie jest rolnictwo, lecz zadłużony system emerytalny, którego nie sposób od tak zlikwidować, pozostawiając emerytów na łasce losu.”
To prawda. Co więcej, dla utrzymania spokoju społecznego ograniczony przymus ubezpieczeń (ale najlepiej prywatnych) byłby konieczny jeszcze bardzo długi czas. Nie ma to jednak nic wspólnego z tzw. nacjonalizacją (która jest w istocie skokiem na organy w spółkach bez zmiany statusu prawnego samego podmiotu;)
„Jeżeli za najmniej socjalistyczne uznać bankructwo, to nacjonalizacja jest zaraz po nim, gdyż bardzo je przypomina”
Kilka następnych zdań doskonale zaprzecza tej Pańskiej tezie. „Nacjonalizacja” nie przypomina bakructwa, gdyż nie pozwala na objęcie podmiotu skutkami procedury upadłościowej, a więc uniemożliwia głębokie zmiany. Co więcej, nie wyklucza ciągłej obecności urzędników w spółce, niestety.
„Co w takim razie, by się stało, gdyby wiele banków upadło?”
I tu jest właśnie problem. „Wiele” tzn. ile? Kilku wielkich czy cały system. Wszystko wskazuje na to, że upadłością likwidacyjną (amerykańskie prawo, jak i inne systemy, rozróżnia ją od układowej) nie jest zagrożony system lub jego większa część. Problemy miały podmioty o profilu inwestycyjnym bądź ubezpieczeniowym albo wreszcie potwory typu Freddie Mac. Dla jakiejś części deponentów byłoby to bolesne. Ale tego nie da się uniknąć w żadnym scenariuszu.
„W optymistycznym scenariuszu, przy szczerych intencjach władz, banki, po znacznym odchudzeniu i być może rozparcelowaniu, za parę lat zostałyby komuś sprzedane”
Zgoda. Po co jednak ryzykować sprzedawanie partiami i wcale nie do końca (założę się, że „szczere intencje władz” skończą się tak gdzieś około 10 % głosów na walnym;) – zamiast uzdrowić sytuację od razu? Przypominam, że upadłość NIE OZNACZA wyparowania podmiotu i jego aktywów. Jest ta tylko przejścowy stan prawny, który dzięki jasnym regułom umożliwia właściwą alokację zasobów bez urzędniczej uznaniowości.
Nie jest prawdą, że upadłość oznacza ostateczne usunięcie aktywów banku z rąk urzędnika, co sugeruje Pana wpis. Praktyka jest w USA taka, że FDIC przejmuje kontrolę nad upadłym bankiem i zarządza nim przez jakiś czas, czyli ma miejsce to samo, co w przypadku nacjonalizacji. Moim zdaniem AIG i Citigroup to podmioty, których upadłość zdecydowanie groziłaby systemowi. Run na banki byłby w takiej sytuacji pewny.
FDIC może przejać zarząd nad upadłym, ale nie staje się jego akcjonariuszem (ergo właścicielem). Nie dzieje się więc to samo, co w przypadku „nacjonalizacji”. Tym samym nie posiada uprawnień właścicielskich, które z natury rzeczy nie mogą być odebrane (z wyjątkiem wywłaszczenia). Różnica jest fundamentalna. Okresowy i kontrolowany zarząd (upadłość) vs nieograniczone w czasie prawo własności (tu: „cząstkowej” wynikającej z posiadania akcji).
AIG oraz Citigroup to oczywiście giganty. Ich upadłość (faktyczna) już potężnie wstrząsnęła rynkami. Przedłużanie tego stanu agonii nie służy nikomu (poza zarządami;).
Na marginesie – tzw. „nacjonalizacja” NIE WYKLUCZA (a zachęca!) do ciągłego dofinansowywania bankruta kosztem podatnika. Upadłość nie zostawia takiej furtki.
W porządku, napisał Pan sporo, by mnie przekonać, że upadłość jest lepsza niż bankructwo (choć podał Pan nowe argumenty, a nie kontrargumenty). Ja w zasadzie sercem jestem za bankructwem, choć rozum polityczny mówi, że jest to nie do przeprowadzenia. Proszę zauważyć, że nigdzie nie napisałem, że uważam nacjonalizację za najlepszą opcję.
Nurt główny dyskusji dotyczy jednak kwestii: nacjonalizacja czy pomoc? Czy w tej sprawie udało mi się Pana przekonać?
Mnie rozum polityczny również podpowiada, że rząd w wielu przypadkach wybierze tzw. nacjonalizację. Trudno – to też nie będzie koniec świata. O ile w USA można liczyć, że przejęte akcje zostaną roztropnie i szybko sprzedane, o tyle w Europie istnieje obawa, że nie wyjdą szybko z rąk urzędników.
Pytanie/alternatywę „nacjonalizacja czy pomoc” uważam natomiast za niewłaściwie postawione. Ale przekornie odpowiem: pomoc. Dlatego, że grabież nazywana kolejnymi „planami ratunkowymi” jest widoczna, brzydka, krytykowana i nie może trwać wiecznie. Natomiast nacjonalizacja oznacza (częściową, ale jednak trwałą) zmianę struktury własności – czyli wtedy pomoc jest już nie tylko pewna, ale i nie podlega ujawnieniu i napiętnowaniu w takim stopniu, jak dotychczasoe „plany”. Wszak skoro jest nowy właściciel (państwo) i chce pompować swoje (podatników) pieniądze, to nie jest już tak widoczne jak ordynarne wtłaczanie do prywatnych kieszeni prezesów AIG czy GM….